Jan Herman Jan Herman
732
BLOG

Lewactwo, prawactwo, moheria

Jan Herman Jan Herman Społeczeństwo Obserwuj notkę 13

 

 

Pomieszanie pojęć i nadawanie im sensu pejoratywnego stosuje się wtedy, kiedy i tak nic nie jest jasne. „Użytkownikom” pojęć robi się sieczkę w głowach, by za każdym razem, kiedy użyją pojęcia, zmuszeni byli do objaśniania, o co im chodzi, zastrzeżeń, klauzul – albo zaczęli mówić „po nowemu”.

Cóż jest złego w „moherii”, czyli bezkompromisowym obstawaniu przy wartościach konserwatywnych? Czyżby to, że owo obstawanie opiera się na przynależności do kościoła i delegowaniu na ów kościół trudu objaśniania tych wartości?

Cóż jest złego w „prawactwie”, czyli przyzwoleniu na zróżnicowanie statusu zamożności i pozycji społecznej – zróżnicowanie wynikające z wcześniejszych osiągnięć, przeistoczonych w swoisty kapitał? Czyżby to, że jest to równoznaczne z rentierstwem?

Cóż jest złego w „lewactwie”, czyli w dążeniu do takiego ułożenia świata, aby każdy miał wciąż od nowa równe szanse w kolejnych „dogrywkach” gospodarczych i politycznych? Czyżby to, że w ten sposób premiowane jest kunktatorstwo i aspołeczne lenistwo?

W zapamiętaniu nie chcemy zauważać, że – począwszy od konserwatyzmu, poprzez liberalizm ku socjalizmowi – najlepiej się mają społeczności, które w tej właśnie kolejności (konserwatyzm, prawicowość, lewicowość) budują swój gmach kulturowo-cywilizacyjny.

Historia pokazała, że liberalizm wkroczył na jej scenę w sposób rewolucyjny, czyli obalając system-ustrój monarchiczno-fundamentalistyczny. Pokazała nam też Historia kilka – zdecydowanie przedwczesnych, w tym sensie harcowniczych – „rewolucji” mających zaprowadzić ład lewicowy na gruzach ładu kapitalistycznego. Takiemu myśleniu sprzyja nauka płynąca z koncepcji materializmu dialektycznego, która trwa w nas wszystkich mimo tego, że 99% z nas nie ma ochoty pojąć tego konceptu, a 90% odżegnuje się od niego, manifestując często obrzydzenie.

W ujęciu Marksa (por: Pedia) dwoma najbardziej podstawowymi prawami rządzącymi materią są:

·        prawo przemiany ilości w jakość – polegające na tym, że poszczególne drobne przemiany materii sumują się, aby w pewnym momencie osiągnąć punkt krytyczny, na którego skutek powstaje zupełnie nowa jakość[1],

·        prawo stałego ścierania się przeciwieństw – polegające na tym, że różne jakości materialne są ze sobą w stanie ciągłego antagonizmu. Ścierają się one nieprzerwanie, generując ciąg drobnych przemian, które w końcu prowadzą do nowej jakości, zgodnie z pierwszym prawem.

Otóż targa nami przeświadczenie, że jest jeden wyłącznie wybór: pomiędzy rewolucją (stare zburzyć, nowe zbudować) a reformą (doskonalić to co zastane, nowe elementy rugują stare). No, i konserwatyści, w mniejszym stopniu prawicowcy, optują za reformowaniem (bo mają w tym interes: reformowanie jakże często sprzyja monopolom opartym na koncentracji), a lewicowcy – i to nie wszyscy – wolą czyn rewolucyjny, w całym koncepcie podkreślając słowo „antagonizm”, czyli sprzeczność nie dająca się zagłaskać, narzucająca wybór radykalny i jednoznaczny.

Pozornie materializm dialektyczny opisuje proces dojrzewania społeczeństw do kolejnych faz kulturowo-cywilizacyjnych, do kolejnych ustrojów coraz bardziej demokratycznych. Ale w rzeczywistości skupia się ów koncept na dyskretnych residuach, na „teorii czynu”: lewica w widoczny sposób apologetyzuje jaskrawe wydarzenia, po których „nic już nie będzie takie samo”.

Chciałbym zaoferować Czytelnikowi spojrzenie inne, bardziej konstruktywne.

1.      Umiem sobie wyobrazić konserwatyzm „otrząśnięty” z imponderabiliów i miscellanea’ów, szczególnie tych religijno-kościelnych: wtedy okazuje się, że jest on zbiorem najbardziej uniwersalnych wartości ludzkich (np. poszanowanie dla życia i dla osoby, wspólnotowość obcowania, solidaryzm humanistyczny, przyzwoitość w postępowaniu, transmisja międzypokoleniowa) oraz najlepszych praktyk ich pielęgnowania-reprodukowania (wychowanie, rzetelność, profesjonalizm, empatia, samopomoc, wzajemnictwo, gromadnictwo);

2.      Umiem sobie wyobrazić prawicowość „okastrowaną” z naleciałości komercjalnych, przede wszystkim z kapitalizmu: wtedy okazuje się, że jest ona zbiorem nowoczesnych wartości ludzkich (np. poszanowanie cudzej woli, praw człowieka, pragnienia swobody, równych szans mimo wszystko, nawet poszanowanie własności) oraz formuł niezbędnych do obecności tych wartości w obszarze kulturowo-cywilizacyjnym (rynek pojmowany jako przestrzeń uczciwej rywalizacji wszelkich, nie tylko biznesowych inicjatyw, społeczna kontrola poczynań każdego, kto zarządza dobrem publicznym, odraza do patologii degradujących życie publiczne i osobiste);

3.      Umiem sobie wyobrazić lewicowość pozbawioną zadęcia „urawniłowki”, przede wszystkim siłowego kształtowania osobowości i otoczenia człowieka wedle projektów odgórnych: wtedy okazuje się, że jest ona zbiorem wartości gloryfikujących powszechne obywatelstwo (rozeznanie w sprawach publicznych i bezwarunkowa skłonność do czynienia ich lepszymi) oraz rozwiązań-mechanizmów samorządności (tak, tak: chodzi o "kraj rad";

Wartości i rozwiązania wymienione w powyższych trzech punktach nie są sprzeczne, bo układają się przede wszystkim w pęczniejącą piramidę: nasycenie rzeczywistości wartościami konserwatywnymi rodzi prawicową chęć wyjścia „poza horyzont”, a kiedy wartości prawicowe nasycają wszystko co ludzkie i społeczne – w oczywisty sposób pojawiają się manifestacje idei lewicowych: każde następne dopełniają, doskonalą te poprzednie. Po co więc rujnować to „stare”, skoro jest ono podłożem i materiałem dla „nowego”? Po co – na przykład – nasycać rzeczywistość rozwiązaniami „lewicowymi” zakotwiczonymi wyłącznie w roszczeniach i pretensjach, oderwanymi od tego co konserwatywne i prawicowe? Nie, drodzy lewicowcy, to nie jest przeciw wam, to jest wsparcie dla obiektu waszej troski, czyli niedocenianych politycznie mas.

Niechże ktoś przeczyta jeszcze raz powyższe trzy punkty, nie dając się zwieść paskudnej praktyce systemów-ustrojów „nałożonej” na całkiem seksowne wartości!

Jest w tym, oczywiście, haczyk.

Na każdym etapie rozwoju społecznego (kulturowo-cywilizacyjnego) pojawiają się tacy beneficjenci, którym nie w smak dzielenie się beneficjami. Celowo, z wyrachowaniem, czyniąc z tego sztukę – depczą oni takie na przykład zasady:

1.      Wybacz drugiemu, że nie jest tak doskonały, jak tego odeń oczekujesz;

2.      Jeśli jesteś w czymś lepszy od innych – to nie dyskontuj tego, ale uczyń, by – kto da radę – był nie gorszy od ciebie;

3.      Cokolwiek masz – jest tylko tyle twoją zasługą, ile dołożyłeś od siebie, a całą resztę stworzyli pozostali w to zaangażowani;

Jeśli więc ktoś wini i gnębi innego za jego słabości, jeśli ktoś swoje przewagi czyni kapitałem i z tego tytułu czerpie ze społecznej puli dostatku, jeśli ktoś zawłaszcza wspólne dzieło-dorobek korzystając ze swojego usytuowania w węzłowym puncie procesu – to tych trzeba przede wszystkim na nowo socjalizować, aby powstrzymać ich przed demutualizacją[2] tego co wspólne.

Rewolucjonistom spod znaku czerwieni i gwiazdy – i w ogóle rewolucjonistom – wydaje się, że odkryli istotę-sens monopolizacji i znaleźli sposób na zapobieżenie jej w sposób trwały, na wieki wieków. I tu ich mamy: monopole, będące konsekwencją procesów koncentracji generowanych przez aspołeczne interesy partykularne – jest wiecznie odradzającą się hydrą, i dlatego właśnie ustrój (system społeczny) zdolny trwale wyeliminować monopol, a wraz z nim ucisk i wyzysk – jest zawsze utopią.

Cokolwiek myślimy o ideach najwyższych i ponadczasowych, takich jak sprawiedliwość, piękno, dobro, prawda – powinniśmy być jak ten ogrodnik-hobbysta, który pozostając w porozumieniu z tzw. ogółem wciąż od nowa przywraca ład i stosuje rozwiązania najlepsze dziś, tu-teraz, a jednocześnie unika jakże okropnej formuły „koniecznych kosztów”, czyli dzisiejszego poświęcenia idei dla ich wzmocnienia potem. Ta formuła jest okrutna i antyludzka, choć odwołuje się do pojęcia „poświęcenia”, obecnego zresztą niemal w każdej religii i do pojęcia „inwestycji” znanego w gospodarce.

Obalajmy ustroje i systemy, a pielęgnujmy i nawarstwiajmy idee – oto moje słowo na dziś.

 



[1] Właściwie to jest wkład Engelsa w koncept;

[2] Demutualizacja – przeistaczanie tego co w sposób żywotny jest społeczne-wspólnotowe w coś, co usiermięża bogactwo wspólnych znaczeń, ogranicza je do jednego kryterium lub małej liczby: na przykład firma rodzinna, będąca elementem tradycji-kultury danego środowiska, przekształcana jest w spółkę, w której liczą się udziały-akcje, cała reszta jest temu podporządkowana. Taka sama jest różnica między rzemiosłem a manufakturą albo produkcją multi-masową;

Jan Herman
O mnie Jan Herman

...jaki jestem - nie powiem, ale poczytaj blog... Więcej o mnie znajdziesz w książce Wł. Pawluczuka "Judasz" (autor mnie nie zna, ale trafił w sedno). O czym jest ta książka? O zmaganiu się człowieka z własnym losem, wiecznością, z Panem Bogiem. O miłości, zdradzie, rozpaczy i ukojeniu. Saszka, prosty chłopak z białoruskiej wioski, po rewolucyjnej zawierusze, podczas której doświadczył wszystkiego, wraca w rodzinne strony i próbuje żyć tak jak inni. Ale kiedy spotyka samozwańczego proroka Ilię, staje się jego najwierniejszym uczniem i apostołem... Opowieść o ludzkich głodach - seksualnym i religijnym - o związkach erotyki i polityki, o tłumionej naszej prawdziwej naturze, o nieortodoksyjnej, gnostyckiej i prawosławnej religijności, tajemnicy i manipulacji wreszcie.................................................... UWAGA: ktokolwiek oczekuje, że będę pisał koniecznie o sprawach, które są "na tapecie" i konkurował na tym polu ze znawcami wszystkiego - ten zabłądził. Piszę bowiem dużo, ale o tym najczęściej, co pod skorupą się dzieje, a widać będzie za czas jakiś.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo