Jan Herman Jan Herman
1345
BLOG

Kaczyńskiego zdolność jednoczenia

Jan Herman Jan Herman PiS Obserwuj temat Obserwuj notkę 22

Jarosław Kaczyński – to go różni(ło) od brata – jest drażniący. Mogę się mylić, bo nigdy go nie widziałem „na żywo”, ale uchodzi za takiego, który ma niską „zdolność towarzyską” i najlepiej się czuje „sam ze sobą na sam”. W każdym razie nie jest tym typem jajcarza, który byłby zdolny dla hecy ukraść księżyc. Należy do tej „połowy” ludzi, którym pamięta się wszystko co niewłaściwe, nieładne, ośmieszające – a to co dobre, budujące i nadzwyczajne – uznaje mu się z trudem. Gdy przegra – to znaczy, że „zasłużył sobie”, gdy wygra – to trudno, „udało mu się”. Na to nie ma lekarstwa, „ten typ tak ma”. Prędzej o nim powiemy „ponury” niż „serdeczny”. Facecje na jego temat „zawsze wydają się na miejscu”, a jego wiernych drużynników ma się za ludzi ograniczonych.

Skoro więc od ćwierćwiecza trzyma w ryzach i rozbudowuje formację polityczną, przydając jej znaczenia i wpisując ją do Historii oraz do Wikipedii – musi mieć jakiś dar szczególny. Taki przymiot ludzki, który innych urzeka i obezwładnia. Coś, co jest szczere i autentyczne, co przeczy „złemu”, jakie się o nim rozprzestrzenia. W moim przekonaniu jest to pasja polityczna, przemożny nałóg robienia rzeczy w skali 10:1 i większej, co jego przeciwnicy przedstawiają jako ponurą skłonność do „demiurgii”.

O „negatywnie jednoczącej sile” Kaczyńskiego przekonaliśmy się w 2015 roku. Skupił on na sobie zmasowany „hejt” prewencyjny” po głosowaniach prezydenckich, a po głosowaniach parlamentarnych nastąpiło apogeum, wzmocnione szokiem na skutek skali zwycięstwa, pośród którego słowo „faszyzm” nie należało do najostrzejszych epitetów. Oczywiście, liderem hejtu była formacja przegrywająca w 2015 roku wszystko, gołym okiem można było dostrzec „zmasowany profesjonalizm” hejtu sterowanego w mediach – ale nawet ta okoliczność nie osłabia wrażenia, że pan Jarosław „ma ten dar”.

Funkcjonuje więc on w osobliwej „otulinie niechęci”, za którą sobie „spokojnie knuje” rozmaite sprawy i sprawki.

Spośród spraw państwowych na czoło wysuwa się zapewne sprawa „zakonu”. Każda partia parlamentarna ma tak zwaną „jazdę obowiązkową”, listę tematów do obsłużenia, musi mieć zatem kadrę kilkudziesięciu osób, które rozumieją się wpół gestu. Niegdyś „zakonem” Jarosława było PC, ale lata lecą, polityka się dzieje, ludzie się wykruszają. Poza tym co najmniej kilkanaście osób, które przez jakiś czas były „duże”, przeniosło się poza obszar promieniowania Kaczyńskiego. PiS ma problem ten sam, jaki miało PO – po rejteradzie brukselskiej Tuska. Ewentualna niemoc pana Jarosława nie ma „kamizelki” w postaci zastępu druhów, raczej towarzystwo rzuci się sobie do gardeł.

Drugą sprawą państwową jest Międzymorze, „koncept jagielloński”. Jestem po tej samej stronie, kibicuję Europie Środkowej, ale nie w formule jagiellońskiej: Rzeczpospolita Obojga Narodów to była uzurpatorska, lechicko-szowinistyczna, sobiepańska sekwestracja wszystkiego co „niczyje” między Niemnem a Dnieprem i Dniestrem. Koncept jagielloński stawia głównie na relacje polsko-ukraińskie, gdy tymczasem kulturowe serce Europy Środkowej bije przede wszystkim w przestrzeni między Lwowem, Bukaresztem, Zagrzebiem, Budapesztem, Wiedniem, Pragą, Krakowem (tam akurat znajdują się najstarsze uniwersytety środkowo-europejskie, do których warto dopisać Wilno i Tartu).

Trzecią sprawą jest wpisywanie Polski – w pęczniejącym globalnym konflikcie przyszłości – w grono politycznych akolitów USA, na szkodę Chin. Wszystkie mocarstwa świata – poprzez całą Historię – „są siebie warte” co do metod, (i nie jest to komplement), ważne jest jednak to, co jest rzeczywistym ich interesie tych mocarstw. Otóż w interesie Ameryki jest wciąż od nowa poszukiwanie obszarów do „strzyżenia” (stąd wciąż ponawiane przedsięwzięcia imperialne), a w interesie Chin jest znalezienie sensownego ekonomicznie zajęcia dla 1,5 miliarda ludzi, którzy już „wyrośli ponad” konfucjańską formułę pokornego posłuszeństwa zasadzie państwowej. Kaczyński postawił bezwarunkowo na USA.

Czwartą sprawą jest – i nie umiem tego wytłumaczyć sobie – tkwienie Jarosława Kaczyńskiego w staro-podręcznikowej formule „dwóch wrogów”, Rosji i Niemiec. Tymczasem Rosja już od paru lat raczej broni się przed zaborczą ekspansją USA, a Niemcy w panice, rozpaczliwie ratują teutońską formułę UE. Polskę traktują jak upierdliwego podskakiewicza, z którym nie da się inaczej prowadzić interesów, jak pod przymusem. Rosja oddała się pod opiekę Chin (BRIC-S), Niemcy od czasów międzywojennych działają pod bardziej lub mniej przemożnym wpływem USA, są więc obecnie „inwestorami zastępczymi” polityki globalnej. Czyżby Kaczyński tego nie widział?

 

*             *             *

W dwóch „grubych” sprawach jestem po stronie Kaczyńskiego, choć w innych jestem w zdecydowanej opozycji:

1.       Pierwszą sprawą jest niepodważalne jego prawo, wynikające z legalności zarejestrowanej partii PiS, do zarządzania po swojemu aktywem partyjnym, a kiedy formacja jest u władzy – zarządzanie postępowaniem tej partii wobec Państwa. Zarzuca się Kaczyńskiemu, że rządzi „z tylnego siedzenia”, że odgrzewa PRL-owską formułę „partia kieruje, rząd wykonuje”, że wprowadza obcą demokracji nieprzejrzystość rządów, że ważne sprawy ustrojowe forsuje „siłowo”. To nie powinno być nigdy przedmiotem zarzutu, a tym bardziej anatemy-infamii, zwłaszcza że dokładnie to samo można zarzucić poprzedniej formacji, tyle że bardziej „eleganckiej” w działaniu (to kwestia takiej czy innej osobowości lidera);

2.       Drugą sprawą jest stawianie na ostrzu noża polskiej podmiotowości w nieprzejrzystej (sic!) strukturze zarządczej Unii Europejskiej. Aparatczycy UE rozsiewają zasłonę dymną propagując pogląd, że sensem funkcjonowania Unii jest poszukiwanie kompromisów w tyglu różnorodności. W rzeczywistości – i to jest pogląd pana Jarosława, z którym mi po drodze – aparat unijny celowo, z wyrachowaniem produkuje dziesiątki „powodów do poszukiwania kompromisów”, które są w interesie nieformalnej elity polityczno-gospodarczej, w połowie będącej niemiecką, a pozostała połówka jest dzielona między Francję, Brytanię, Italię, Benelux. Pozostali mogą co najwyżej rozważać, „do kogo się dosiąść”;

Najnowsza, jeszcze „świeżo cuchnąca” sprawa przyrządzona przez Jarosława Kaczyńskiego – to intryga, którą wygrała Polska, ale niezbyt jasno ją przedstawiła, co daje pozór, że Polska przegrała ją z kretesem. Otóż intryga polegała na wykazaniu, że Unia Europejska bardziej jest „w rękach” aparatu brukselskiego, niż w rękach państw członkowskich. Tu trzeba nieco więcej słów.

Kiedy Hitler doszedł do władzy – przy wsparciu amerykańskiego mega-kapitału, za przyzwoleniem „rozdemokratyzowanych” Francuzów i „dżentelmenerii” brytyjskiej – zainspirował prawników (tych zebranych w Nationalsozialistische Rechtswahrerbund – Narodowo-Socjalistyczny Związek Obrońców Prawa: adwokaci, sędziowie, prokuratorzy, notariusze, akademicy), by wypracowali taką formułę ustrojową, w której legitymizacja władzy oparta będzie nie na kampaniach wyborczych, ale na zorganizowaniu opinii publicznej w zaangażowaną po stronie Führera i jego drużyny „grupę wyznaniową” (Hans Frank, założyciel nazistowskiego Deutsche Rechtsfront, zwolennik Unifikacji-Gleichschaltung, wprowadził do systemu prawnego zasadę wodzostwa-Führerprinzip, co potwierdził przemawiając w 1935 roku  na dorocznym posiedzeniu Akademii Prawa Niemieckiego w słowach: „po raz pierwszy oto w historii narodu miłość do Hitlera stała się pojęciem prawnym”). W gronie redakcyjnym nienajgorszą pozycję miał profesor porównawczego prawa międzynarodowego, Walter Hallstein, czynny agitator konceptu Grossdeutsches Reich Wilhelm Frick, „Der Neuaufbau des Reichs”): talenty i wprawę profesora wykorzystano po wojnie, dając mu kluczową rolę w opracowaniu Traktatów Rzymskich, a następnie czyniąc pierwszym z przewodniczących Komisji Europejskiej.

Pośród kilku poważnych przeobrażeń Unii Europejskiej zachowano to co najistotniejsze: zarówno wielościeżkowość proceduralno-decyzyjną (Europarlament, Rada, Komisja)jak też przeważająco większościową przewagę procedur i algorytmów oraz certyfikatów – nad normami podstawowymi (odpowiednikami Dekalogu). To oznacza, że dowolny „kaprys” jakiejś koterii aparatczyków dość łatwo jest ubrać w „esencjalnie demokratyczny” sztafaż pojęciowy i „sprzedać” opinii publicznej jako rację, której wstyd nie zaakceptować.

Gambit Kaczyńskiego polegał na tym: pośród gadania o tym, że suwerenem UE są państwa członkowskie, a nawet parlamentarzyści i ich elektoraty – w rzeczywistości wola kamaryli brukselskiej jest ponad wszystko, a udowodnić to można pokazując, że aparatczyk nie mający żadnego poparcia w rodzimym kraju, zagrożony potencjalnym dochodzeniem (kryminał, a może Trybunał Stanu) – może być mimo to przepchnięty, co ujawnia rzeczywiste ulokowanie europejskiej władzy.

W moim przekonaniu gambit się udał, ale jeszcze zanim się udał, już „zalukrowano” całą operację frazesami o rozbijactwie PiS i obecnego polskiego rządu. Niesmak mają kraje (rządy), które okazały się bardziej skłonne „poszukiwać kompromisów”, do tego stopnia, że nie zareagowały na chamską zaczepkę Hollanda (pamiętajcie, że my mamy fundusze).

Można rozumieć „zjednoczony front antykaczyński”, urodzony książką „Raport gęgaczy” i późniejszym KOD-em: wszak PiS doświadczył Polskę dwoma latami rządów i „samobójstwem” własnej koalicji. Ale wspólny Front-27 podczas zamkniętego posiedzenia Rady Europy przeciw osamotnionej Polsce – to już sprawa poważniejsza: co najmniej 20 z tych głosów – to zglajchszaltowana racja suwerennych państw, spreparowana dokładnie wedle instrukcji, jaką dostał swego czasu Nationalsozialistische Rechtswahrerbund. Ktoś powie: przerysowałeś. Odpowiem: czy i komu służy Donald, jakiejś grupie „zwyczajnych” suwerennych państw czy rzeczywistemu suwerenowi Unii?

 

*             *             *

Wiele się mówi o osobistej niechęci Kaczyńskiego i Tuska. Skąd ona?.

Tak się składa, że ja jestem równolatkiem Tuska,, należę do pokolenia tych, którzy Wydarzenia Gdańskie przeżyli chodząc do „ośmiolatki”, maturę robili za „środkowego” Gierka, a szok stanu wojennego przeżywali jako studenci albo pracownicy pogierkowskich kombinatów. Okrągły Stół zastał nas jako 30-latków i naznaczył na całe następne pokolenie, w tę lub tamtą stronę.

Tak się też składa, że Kaczyński należy do pokolenia o 8 lat starszego: to oznacza, że do podstawówki poszli wraz z nastaniem gomułkowskiej i zarazem post-stalinowskiej odwilży, i tego samego Gomułkę opluwali w 1968 roku przekraczając próg dorosłości jako studenci, chwilę potem doświadczając Wydarzeń Gdańskich (które moje pokolenie – przypomnijmy – obserwowało z ławek uczniowskich).

Jednym słowem: pokolenie Kaczyńskiego – uogólniam – to ludzie, którym „o coś chodzi”, mają jakiegoś politycznego zajoba, coś do zrobienia poza domem. Taka postawa jest dużo rzadziej spotykana w moim pokoleniu, które jest „po gierkowsku” pragmatyczne, mniej stłamszone gomułkowszczyzną. Oczywiście, znam i z telewizji, i z osobistego doświadczenia ludzi w wieku Kaczyńskiego, doświadczyłem też obcowania z „elitą” polityczna mojego pokolenia, potwierdzam więc, że u „tych starszych” wielu jest wydrowatych cwaniaków, a pośród moich rówieśników wielu jest ideowców. Ale co do zasady równica jest taka jak opisałem: „starszacy” wdrażają w życie swoje ideowe pasje, a moi rówieśnicy robią kariery.

No, i są co najmniej jeszcze dwa pokolenia polityczne (młodsi ode mnie o 8 lat i o 16 lat), dla których rok 1956, 1968, 1971 – to prehistoria, a rok 1980/81 i 1989 – to daty śmiertelnych zapasów rodziców, które „nasz stawek” wypełniły mętną wodą. Nie uważam się za znawcę tych młodszych pokoleń, jestem tylko wciąż od nowa zszokowany ich zdolnością do apodyktyczności w sprawach, których nie znają z autopsji.

Więc o tym, co na linii Kaczyński-Tusk.

Kiedy się przez całą dorosłość żyje na najwyższych obrotach politycznych, to trudno uniknąć „syndromu pourazowego”. Obaj panowie to mają: tyle że jeden jest ideowcem, a drugi pragmatykiem. Ideowiec poddany długotrwałemu ciśnieniu politycznemu roztrząsa w sobie rozmaite racje historyczne, zaś pragmatyk – szuka rozwiązań doraźnych, które go wypiętrzą na pozycje, z których „lepiej widać”. Nie wierzycie? Spójrzcie na różnicę między starszymi i młodszymi (nazwiska dobrane „z ręki”, wedle osobistego skojarzenia pokoleniowego):

Starsi: Kaczyński (1949), Oleksy (1946), Olechowski (1947), Macierewicz (1948), Michnik (1946), Saryusz-Wolski (1948), Cimoszewicz (1950), Bugaj (1944), Lityński (1946), Balcerowicz (1947), Kołodko (1949), Komołowski (1948), Steinhoff (1946), Syryjczyk (1948), Święcicki (1947), Bochniarz (1957), Kropiwnicki (1945), Janowski (1947), Wałęsa (1943), Liberadzki (1948), Łuczak (1943), Borowski (1946), Jagieliński (1947), Rosati (1946), Blida (1949), Hausner (1949), Hübner (1948).

Młodsi: Kalisz (1957), Tusk (1957), Kwiatkowski R. (1961), Dorn (1954), Frasyniuk (1954), Pawlak (1959), Sawicki (1958), Czarzasty (1960), Piechociński (1960), Kalinowski (1962), Schetyna (1963), Płażyński (1958), Kwaśniewski (1954), Rokita (1959), Czarnecki (1963), Biernacki (1959), Walendziak (1962), Ujazdowski (1964), Tomaszewski (1956), Hall (1953), Boni (1954), Kaczmarek W. (1958), Kaczmarek J. (1961), Śmietanko (1955), Kuźmiuk (1956), Bujak (1954), Piechota (1959), Bury (1963).

Między najmłodszym z grupy „starszych” a najstarszym z grupy „młodszych” jest różnica żadna, ale jest też między nimi poważna różnica ukorzenienia: to jest data 1968, którą „starsi” przeżywali w większości jako dorośli, a „młodsi” – chodząc z tornistrami na plecach i tarczami na rękawach. Następną taką „datą polską” wyznaczającą jakościowe różnice w „zbiorowym charakterze narodu” jest rok 1989.

Ktokolwiek więc próbuje polską intrygę w UE „o Tuska” kojarzyć z osobistą niechęcią Jarosława i Donalda – niech nie bredzi o Smoleńsku, tylko zajrzy w życiorysy.

 

*             *             *

Słyszę poszeptywania, że czas Kaczyńskiego zamyka się od daty ponownego ustawienia Tuska na czele Rady Europy. A ja sobie myślę, że chociaż panu Jarosławowi nie będzie dane delektować się „pod gruszą” owocami swojej polityki – to jest on jednym z ostatnich na kontynencie, którzy czynnie, niemal własnymi rękami, buduje jakąś konkretną ideę. Można się z nią zgadzać czy nie, ale jest to idea zarówno dla Polski, jak też – pośrednio – dla tego regionu świata, w którym Polska się usadowiła. I nie ma konkurentów. Porównywalnej idei nie widać ani na lewicy (gdzie drą koty rozmaici watażkowie), ani po stronie liberalnej (która szkoli korpus lemingowatych janczarów), nie widać też w ruchu ludowym (gdzie Pawlak i Piechociński) rozpuścili idee w słodko-kwaśnym sosie doraźności), a tradycyjnie ideowy ruch związkowy – długo jeszcze będzie czekał na powtórkę z Solidarności. Może coś tam się tli w ruchu narodowym, który jednak woli metody uliczne niż akademickie.

Jan Herman
O mnie Jan Herman

...jaki jestem - nie powiem, ale poczytaj blog... Więcej o mnie znajdziesz w książce Wł. Pawluczuka "Judasz" (autor mnie nie zna, ale trafił w sedno). O czym jest ta książka? O zmaganiu się człowieka z własnym losem, wiecznością, z Panem Bogiem. O miłości, zdradzie, rozpaczy i ukojeniu. Saszka, prosty chłopak z białoruskiej wioski, po rewolucyjnej zawierusze, podczas której doświadczył wszystkiego, wraca w rodzinne strony i próbuje żyć tak jak inni. Ale kiedy spotyka samozwańczego proroka Ilię, staje się jego najwierniejszym uczniem i apostołem... Opowieść o ludzkich głodach - seksualnym i religijnym - o związkach erotyki i polityki, o tłumionej naszej prawdziwej naturze, o nieortodoksyjnej, gnostyckiej i prawosławnej religijności, tajemnicy i manipulacji wreszcie.................................................... UWAGA: ktokolwiek oczekuje, że będę pisał koniecznie o sprawach, które są "na tapecie" i konkurował na tym polu ze znawcami wszystkiego - ten zabłądził. Piszę bowiem dużo, ale o tym najczęściej, co pod skorupą się dzieje, a widać będzie za czas jakiś.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka