Jan Herman Jan Herman
477
BLOG

Samo-rząd

Jan Herman Jan Herman Polityka Obserwuj notkę 5

Miałem wczoraj niemałą przyjemność uczestniczyć w kolejnej odsłonie starań środowiska przedsiębiorców o utworzenie (przywrócenie) w Polsce samorządu gospodarczego. Tu od razu wyjaśnię, co to za zjawisko, ów przedsiębiorca.

Zacznijmy od tego, że świat współczesny w naszej części globu każdą zorganizowaną grupę ludzi traktuje jak przedsiębiorstwo i dzieli je na dwie podklasy:

  1. Przedsiębiorstwa zarobkujące, których celem jawnym jest wypracowywanie zysku;
  2. Przedsiębiorstwa budżetowe, których celem jawnym jest realizacja zadań społecznych;

Do tych drugich zalicza się przedszkola, szpitale, domy opieki, szkoły i uczelnie, placówki kultury, urzędy, organizacje pozarządowe, wydzielone oddziały sił mundurowych i służb, placówki sportu i rekreacji oraz stadiony i widownie. Niby rozróżnia się pośród nich te „non-profit”, te „komunalne i pomocnicze czy pożytku publicznego” oraz te „uprawnione do działalności gospodarczej” – ale reżim nakazujący hierarchiczną strukturę zarządczą, prowadzenia buchalterii i sprawozdawania władzom, reżim codziennego obrotu gotówką i majątkiem – wszędzie są takie same jak w przedsiębiorstwie podklasy pierwszej, czyli w spółce wielu formuł, spółdzielni, czy w „państwowym”, a widać próby zaklęcia w tę konwencję również gospodarstw rolnych.

Takie „oznakowanie” dowolnej zorganizowanej grupy ludzi zupełnie mętlikuje samo pojęcie przedsiębiorcy. Otóż w warunkach, które uznałbym za normalne, przedsiębiorca to ktoś, kto na własny rachunek, na własne ryzyko i własnym sumptem bierze na siebie zaspokojenie jakichś potrzeb społecznych, jak to robi piekarz, dziennikarz, sklepikarz, szkoleniowiec. Taka przedsiębiorczość MUSI być ukorzeniona społecznie, bo przedsiębiorca – gromadząc różne swoje czynniki biznesu (popyt, patent, załogę, budynek, maszyny, pojazdy, zabezpieczenie finansowe, itp. – nie obędzie się bez społecznego, środowiskowego przyzwolenia na swoją działalność.

Ale przedsiębiorca to nie tylko „ten od biznesu”: to jest również ten od społecznikostwa czy od twórczości (naukowej, artystycznej). Przyjęło się, głęboko weszło w nasze kulturowe wyobrażenia, że na własny rachunek i w oczekiwaniu rentowności ma działać wyłącznie „ten od biznesu”. Pozostali mają prawa żądać od środowiska „ściepy narodowej”, zwanej inaczej składką albo podatkiem. I to jest nieprawda, która nas wiedzie na manowce: każdy rodzaj działalności mającej zaspokajać jakieś nie-tylko-własne potrzeby ludzkie powinien być uruchamiany przez przedsiębiorcę rozumianego jak wyżej. A to, co nazywamy „wyczynem artystycznym” albo filantropijnym, to co ima się wyżyn intelektu i talentów – nie ma i nie może mieć nic wspólnego z biznesem, zwłaszcza z komercją, ale też z przedsiębiorczością: niech sobie buja w obłokach, skoro takie jest piękne, szlachetne i mądre.

Okres Transformacji najlepiej pokazał, jak łatwo jest rozwydrzyć rozmaitych chciwusów i spowodować, że wszelką rzeczywistość zdominują górujący nad przedsiębiorcami Rwacze Dojutrkowi, działający w formule „skubnij i znikaj”, albo bardziej zwierzęco: „tyle zysku co w pysku”. Taki rwacz nie ukorzenia się w środowisku, nie szuka społecznej akceptacji, bo i po co, kiedy nastawiony jest na odsysanie wszystkich witamin społecznych i zagarnianie ich pod siebie?

Dziś przedsiębiorcą nazywa się rwacza, który umie zanęcić i oskubać, umie wessać się do budżetów i oszczędności, umie zaplątać sieć zależności, które mu dadzą korzyści za nic. Nie mówię nawet o lichwiarzach, dających „szybkie, łatwe i bezpieczne” pożyczki, bo to szczególny gatunek łupieski, tylko np. o sieciowych usługodajniach, takich jak internet (w media w ogóle), dostarczalniach jadła, materiałów edukacyjnych, medycznych. W Polsce jest wielo-set-tysięczny wysyp agitatorów zwanych „przedstawicielami handlowymi”, nierzadko zrzeszonych w piramidy, gdzie jedni nazywają się „udziałowcami”, a inni „sponsorami(!!!)”, a którzy roztaczają przed ogłupiałym zaczepianym ludem wizję jakiejś rajskiej usługi, aż wyduszą z człowieka podpis, a choćby nawet telefoniczne „dobra, spróbujmy” czy internetowe „kliknięcie na próbę”. Od tego momentu nieszczęśnik, który powiedział „dobra”, kliknął albo podpisał – ma twardy obowiązek, pilnowany przez cały wymiar sprawiedliwości „cywilno-prawnej” (niekiedy karnej), a zamiast agitatora z ofiarą tego procederu zajmuje się „profesjonalista”, który nic nie wie na temat świetlanej wizji, dla której kliknęliśmy czy podpisaliśmy albo zgodziliśmy się, tylko robi wszystko, by dostarczyć jak najmniej. Kasa, misiu, kasa, sam pan się zobowiązałeś, płać i cześć.

W formule Rwactwa Dojutrkowego działają już wszyscy: wodociągi, telefony, elektryczność, ogrzewanie, zakupy, internety, a od ładnych kilku lat nawet takie instytucje zaufania publicznego jak ubezpieczalnie, banki, kasy chorych (nazywane funduszami), nie mówiąc o starych znajomych jak np. zarządy dużych spółdzielni mieszkaniowych czy urzędy administracji lokalnej. Każdy oferuje coś pięknego, a kiedy już uzyska podpis – staje się „inkasentem”, mało pamiętającym o własnych zobowiązaniach. To jest już zmora, a jej paskudną robotę wspiera system-ustrój.

I to takie wredne łobuzerie tworzą rozmaite korporacje zwane klubami przedsiębiorców, niekiedy stowarzyszeniami czy izbami, to ich dopieszczają władze i urzędy, to oni obrabowali prawdziwych przedsiębiorców z „nazwy własnej” i udają przed wszystkimi przedsiębiorców, a zamiast ukorzeniać się „między ludźmi” (których skubią do spółki z administracją) – wolą robić za „świętych patronów” urzędowych eventów i medialnych akcji „dla gawiedzi”, bo z kimś trzeba trzymać, skoro nie z „klientem”.

 

*             *             *

O tym wszystkim nie mówiło się wczoraj wiele w tych słowach, choć – sami ciężko nieraz doświadczeni – wysłuchaliśmy dwóch opowieści o tym, jak Rwactwo potrafi ręka-w-rękę z ustrojem przemielić Przedsiębiorczość.

Jedna z opowieści dotyczyła tzw. start-up-u, czyli nowego rozwiązania innowacyjnego, w dziedzinie internetowej dystrybucji biletów do kin, widowisk czy środków transportu: kiedy firma zaczęła być warta ładne miliony, dobrali się do niej obwiesie, i choć sądy (jakoś opieszale i niechętnie) ostatecznie pierwotnemu właścicielowi oddały „honor” oraz prawo do podstępnie wykradzionych udziałów – obwiesie nadal cieszą się zyskami, a pierwotni właściciele ciężko przędą i zmagają się z „ogniem zaporowym” w postaci fałszywych tytułów wykonawczych na ich szkodę.

Druga z opowieści dotyczy przedsiębiorcy francuskiego (nie spekulanta, tylko rzeczywistego inwestora), który zbudował o podstaw produkcję chodliwej i do tego zdrowej żywności – po czym zmuszony został do odpierania ataków – uwaga – banku, który (mowa o konkretnych osobach) umyślił sobie przejęcie tego biznesu dla swojej sitwy, odebrania go temu, kto rzeczywiście przedsięwzięcie uruchomił. I to się udało, szanowni państwo, bo przed każdym sądem rację ma bank, nawet jeśli ewidentnie i otwarcie łże, skubie, podstawia nogę, udaje niedoinformowanego głupa.

W nas, obecnych na sali uczestników seminarium „Odrodzenie polskiego samorządu gospodarczego”, takich historii jest więcej, ale nie o tym mówiliśmy, bo pora otrząsnąć się ze zdumienia i potem zgorzknienia, „trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe” – że się Wieszczem podeprę.

Z wielką przyjemnością odnowiłem starą znajomość z Prof. Arturem Śliwińskim. Prawie trzydzieści lat temu zainicjował on i uruchomił „grupę samopomocy przedsiębiorców” pod nazwą Ogólnopolskie Towarzystwo Inicjatyw Gospodarczych „Promotor”, a ja miałem honor pod jego kierunkiem współdziałać na rzecz uruchomiania „od zera pod klucz” rozmaitych przedsiębiorstw. Ostatecznie po kilku latach Profesora wygryzła rzeczywistość, ja „rzuciłem papierami” jako Szef Rady Dyrektorów, a stowarzyszenie jęknęło pod naporem Rwactwa Dojutrkowego, wtedy w Polsce raczkującego, ale już wprawnego w skubaniu i oskubywaniu. „Po nas” nastąpił TWIG animowany przez ministra M. Wilczka. Co za symboliczne nazwisko!

Artur Śliwiński (dziś: Instytut Służby Publicznej) zwrócił uwagę na samo słowo Samo-Rząd. I na to, że w przestrzeni, gdzie wszelkie sprawy dotyczące przedsiębiorczości są scentralizowane, w dodatku w nomenklaturowych, niekoniecznie kompetentnych rękach – to raczej nie Rząd powinien tworzyć samorząd gospodarczy.

Mówił o konieczności odwrócenia procesu kapitałowego przejęcia majątku wspólnego pod pozorem prywatyzacji (czyli mówił o „re-polonizacji”). Mówił o pozorowanej „równości rynkowej”, czytując bodajże Mengera (nie ręczę): nie ma większej ułomności, niż równe traktowanie nierównych.

Ja z czasów „Promotora” pamiętam długie z nim rozmowy, w których wyłuszczał mi na przykład ekonomiczny sens pojęcia „powiernictwo”. Dziś, po latach, rozumiem to tak: za tzw. komuny istniały mechanizmy podwójnego powiernictwa: wszelkie dobro wspólne powierzano „Partii i Władzy”, a te powierzały je potem Nomenklaturze. Teraz jednak można było „prywatyzować” nie w drodze oddawania majątku narodowego międzynarodowym grupom kapitałowych obwiesiów zwanym dla niepoznaki Narodowe Fundusze Inwestycyjne, tylko powierzając sukcesywnie przedsiębiorstwa „uspołecznione” podmiotom wyłonionym przez środowiska rodzime. I tak konsekwentnie, bez euforycznych dogmatów typu „prywatne jest lepsze” albo „zachód wie jak to się robi”.

Profesor Artur użył sformułowania „maltuzjanizm ekonomiczny”, jasno dając mu ocenę niedostateczną: wysyp rozmaitych „rejestrowych przedsiębiorców”, z których niemal żaden nic nie umiał i nic nie rozumiał z tego, „w czym robi” – to najlepszy sposób na wygaszenie rodzimego ducha przedsiębiorczości i oddanie tej branży Rwaczom oraz międzynarodówce. Poza wyjątkami może. Podał przykład polityki „centrów handlowych” (oczywiście, powoływanych hurtowo przez kapitał przyjezdny): swoją konkurencyjność wzmacniają one zdominowawszy dziedzinę skupu w taki sposób, że dostawcom-producentom przez niskie ceny i odroczone płatności odbierają szanse inwestowania, więc sprowadzeni są oni do „tłuczenia na sprzedaż”, dopóki się hipermarketowi nie znudzą. A kiedy ktoś się buntuje – dostaje wilczy bilet i nigdzie nie sprzeda swojego urobku.

Przedsiębiorczość zorganizowana w samorząd może i powinna być siłą konstytuującą wszelki rząd, ale nie wtedy, kiedy stoi bezhołowiem, marnotrawstwem, korupcją, samowolą urzędniczą i „liderów rynku”. Samorząd gospodarczy w normalnych warunkach uczestniczy w powszechnym procesie planowania, no, ale w Polsce funkcjonujemy bezplanowo. Dopiero jaskółkę planowania wypuścił próbnie Mateusz Morawiecki, zobaczymy…

W Polsce nie ma świadomości kryzysu – mówił dalej – dławionej propagandowo „zielonowyspowością” i podobnymi zadęciami. Temat się zagłaskuje. Od siebie dodam: kiedy tzw. władza nie jest zainteresowana powszechnym rozwojem, a skupia się jedynie na wyciskaniu z gospodarki swoich budżetów, którymi potem dowolnie i bez kontroli szafuje – to przedsiębiorca staje się jedynie płatnikiem władczych zabaw i manewrów, „nie ma prawa” oczekiwać jakiejś rzeczowej usługi, choćby ustawodawczej. No, chyba że lobbuje „pod suknem”, tylko po co wtedy komu podatki?

Lobby…

Polskie Lobby Gospodarcze wpół-zapraszało na to seminarium. Ale nazwa – moim zdaniem – jest myląca: PLG zastępuje w swoisty sposób, i na swoje możliwości, Rządowe Centrum Studiów Strategicznych, zlikwidowane za czasów K. Marcinkiewicza. Po co komu strategiczne studia nad gospodarką, nieprawdaż? Przecież nomenklaturowa biurokracja pod światłym przywództwem bonzów partyjnych – wie lepiej.

Profesor Paweł Soroka, którego „od wieków” znam jako lobbystę w tym lepszym sensie, opisał kilka przypadków lekceważenia czy wręcz odmowy „rządowców” wysłuchania racji rozmaitych reprezentacji przedsiębiorców. Za to chętnie się posiłkuje opiniami „kulczyków” (to już moje, JH).

Skoro nie mamy Centrum Studiów Strategicznych, to cóż, działamy bez strategii. Albo piszą nam ja inni, jak napisali Balcerowiczowi (to znów moje – JH).

Znany z działalności politycznej przedsiębiorca dr. Dariusz Grabowski zwrócił uwagę na to, co ja nazywam „naturą kota”, a co się zagnieździło w kulturze polskiej przedsiębiorczości. Wskazał na środowisko pielęgniarek czy taksówkarzy: to jest po kilkaset tysięcy ludzi, czyli oczywisty powód do wyłonienia posła czy dwóch, ale przecież taksówkarz nie zagłosuje na taksówkarza, pielęgniarka na pielęgniarkę, bo po co ich przedstawiciel ma mieć w Parlamencie niż oni przy łóżku chorego albo za „fajerą”?

Mądrze to się nazywa kapitał społeczny. Robert Putnam (w Robert Putnam, Robert Leonardi, Rafaella Y Nanetti: Demokracja w działaniu : tradycje obywatelskie we współczesnych Włoszech. Kraków: Społeczny Instytut Wydawniczy Znak ; Warszawa : Fundacja im. Stefana Batorego, 1995, s. 258):

Kapitał społeczny odnosi się tu do takich cech organizacji społeczeństwa, jak zaufanie, normy i powiązania, które mogą zwiększyć sprawność społeczeństwa ułatwiając skoordynowane działania: "Tak jak i inne postaci kapitału, kapitał społeczny jest produktywny, umożliwia bowiem osiągnięcie pewnych celów, których nie dałoby się osiągnąć, gdyby go zabrakło [...] Na przykład grupa, której członkowie wykazują, że są godni zaufania i ufają innym będzie w stanie osiągnąć znacznie więcej niż porównywalna grupa, w której brak jest zaufania [...] We wspólnocie rolników [...], w której rolnikowi inni pomagają ułożyć w stogach siano i gdzie narzędzia są powszechnie pożyczane, kapitał społeczny pozwala każdemu z farmerów na wykonywanie swojej pracy z mniejszym nakładem kapitału fizycznego w formie narzędzi i wyposażenia". Spontaniczna współpraca jest łatwiejsza dzięki społecznemu kapitałowi.

Pierre Bordieu (Bourdieu, "The Forms of Capital", 1985):

Kapitał społeczny to zbiór rzeczywistych i potencjalnych zasobów, jakie związane są z posiadaniem trwałej sieci mniej lub bardziej zinstytucjonalizowanych związków wspartych na wzajemnej znajomości i uznaniu – lub inaczej mówiąc z członkostwem w grupie – która dostarcza każdemu ze swych członków wsparcia w postaci kapitału posiadanego przez kolektyw, wiarygodności, która daje im dostęp do kredytu w najszerszym sensie tego słowa

Przedsiębiorca polski – mówił Dr Grabowski (a ja dodam: doświadczony przez Rwaczy i przez wspierający ich łże-ustrój) – szuka nieprzyjaciela gotowego go oszukać w kontrahencie, kliencie, pracowniku, urzędniku. No, to szuka rozwiązań „za horyzontem” prawa i dobrych obyczajów, bo ileż razy można dać się podejść, oszwabić? A najlepiej załatwić „konkurenta” z sąsiedniej ulicy, sąsiedniego stoiska, bo ten z innego miasta czy kraju jest daleko, niewidoczny na co dzień.

Pan Dariusz postawił ważne pytanie: czy wolność, rozumiana jako swoboda podejmowania przedsiębiorczej działalności – to nam czegoś przydaje, czy nam coś odbiera? Środowiska przedsiębiorców się wypoczwarzają. Przedsiębiorca w Polsce jeszcze długo nie będzie „umiał liczyć”, skoro większość środowisk pojmuje to jako „należy się, daj, moje przede wszystkim”.

Dał przykład (wsparty potem przez Ryszarda Oparę): lekarz skupia się na leczeniu, co oznacza, że w jego interesie chorych powinno wciąż przybywać, a przynajmniej być wystarczająco dużo. Lekarz zatem nie jest zainteresowany „wygaszaniem liczebności chorych”, czyli profilaktyką, zapobieganiem,  itp. to stawia pod znakiem zapytania zarówno „szczerość” aplikowanego przezeń leczenia, jak też samą jego „przysięgę Hipokratesa”. R. Opara, lekarz z zawodu, przedsiębiorca z powołania, nosiciel misji społecznej)  dobił: lekarz dziś jest komiwojażerem lekarstw i technologii oraz miejsc łóżkowych w szpitalach.

 

*             *             *

W odpowiedzi na wspomniane wyżej opowieści o tym, jak rwacze wspierani przez urzędników oskubują przedsiębiorców, zebrani dali przykłady Romana Kluski, Janusza Baranowskiego, Krystyny Chojnackiej (ta ostatnia nie wytrzymała niesprawiedliwej, zbrodniczej wręcz presji i popełniła samobójstwo).

Józef Janusz, od lat rzecznik samorządu gospodarczego, wyrażał się bez ostrożnego taktu, grzmiąc: przez całe lata mieliśmy rządy kompradorskie i jurgieltnicze, które najmniej zainteresowane były akurat tym, co leży w ich obowiązku: wspieraniem rodzimej przedsiębiorczości (dodam: biznesowej, społecznikowskiej, artystycznej, naukowej).

Kiedy nie mamy własnego samorządu – to samorząd silnego gospodarczo sąsiada infiltruje naszą przestrzeń przedsiębiorczą i ustawia ją pod interesy przedsiębiorców „zagranicznych”. A „rządowcy” nadal zastanawiają się, którego zastępcę wysłać na spotkanie z reprezentacjami przedsiębiorców…

Od siebie dodałem przykład jednej z izb gospodarczych (PUIG), gdzie kierownictwo nie zajmuje się – ustawowo i statutowo zdefiniowaną – obsługa środowiska, tylko kręci kosztem tego środowiska własne lody. Oznacza to, że członkowie izby płacą izbie składki po to, by ona była dla nich najgroźniejszym, bo rwaczym (odsysającym inicjatywy) konkurentem…!

 

*             *             *

Jak to na seminarium, nie zabrakło usystematyzowanych prezentacji rozwiązań niemieckich, włoskich, francuskich, brytyjskich, amerykańskich. Czy ktoś wie, że dla spraw gospodarczych we Francji są sędziowie WYBIERANI przez środowiska biznesowe i samorządowe oraz rządowe, równorzędnie?

No, ale rewolucyjny „pięciopak” francuski (frondy i spazmy rewolucyjne 1648-1653, 1789–1799, 1830, 1848, 1871) dostarczyli światu właśnie przedsiębiorcy francuscy, oni byli siłą napędową konsekwentnych zmian ustrojowych trwających ponad stulecie.

 

*             *             *

Ruch na Rzecz Ustanowienia Samorządu Gospodarczego w Polsce – staje się. Od lat dopieszczana jest obywatelska wersja ustawy o samorządzie gospodarczym, zawsze jakość omijana nawet wtedy, kiedy już wejdzie na drogę legislacyjną.

No, ale starać się trzeba. Bardzo trzeba. Bardzo się starać.

Jan Herman
O mnie Jan Herman

...jaki jestem - nie powiem, ale poczytaj blog... Więcej o mnie znajdziesz w książce Wł. Pawluczuka "Judasz" (autor mnie nie zna, ale trafił w sedno). O czym jest ta książka? O zmaganiu się człowieka z własnym losem, wiecznością, z Panem Bogiem. O miłości, zdradzie, rozpaczy i ukojeniu. Saszka, prosty chłopak z białoruskiej wioski, po rewolucyjnej zawierusze, podczas której doświadczył wszystkiego, wraca w rodzinne strony i próbuje żyć tak jak inni. Ale kiedy spotyka samozwańczego proroka Ilię, staje się jego najwierniejszym uczniem i apostołem... Opowieść o ludzkich głodach - seksualnym i religijnym - o związkach erotyki i polityki, o tłumionej naszej prawdziwej naturze, o nieortodoksyjnej, gnostyckiej i prawosławnej religijności, tajemnicy i manipulacji wreszcie.................................................... UWAGA: ktokolwiek oczekuje, że będę pisał koniecznie o sprawach, które są "na tapecie" i konkurował na tym polu ze znawcami wszystkiego - ten zabłądził. Piszę bowiem dużo, ale o tym najczęściej, co pod skorupą się dzieje, a widać będzie za czas jakiś.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka