Jan Herman Jan Herman
823
BLOG

Kołodkowe idee lewi(c/t)ują

Jan Herman Jan Herman Polityka Obserwuj notkę 5

Z Grzegorzem Kołodką zaznajomiłem się w okolicach wieczoru kawalerskiego kolegi  Mituły, wówczas młodego pracownika nauki w SGPiS (tak też poznałem młodszego Pietrewicza i innych późniejszych mistrzów). Nie pielęgnowałem tej znajomości, mam pewność, że Profesor mnie nie kojarzy. Potem wizytował – jako przedstawiciel uczelni – obóz tzw. „roku zero”, jaki zorganizowałem w okolicach Piwnicznej. Jeszcze później ucięliśmy sobie pogawędkę na lotnisku w Zurychu: on leciał do Mediolanu, ja do Tunisu. Okazywał się za każdym razem człowiekiem towarzyskim, dowcipnym i rozgarniętym jako ekonomista. Nie dziwota: jest „ze szkoły” Maksymiliana Pohorillego, a z tej szkoły wychodzili – niczym z triatlonu albo szkoły przetrwania – najlepsi, których „zagiąć” trudno w sprawach gospodarki i ekonomii, choć w polityce różnie im się wiedzie.

Grzegorz Kołodko ma trzy niedostatki (w moich oczach, całkiem możliwe, że w innych oczach ma zupełnie inny wizerunek):

1.       Mimo obszernych wypowiedzi na temat globalizacji – chyba nie nadąża w tej sprawie (albo nie zdołałem go jeszcze rozgryźć);

2.       Błądzi w sprawie tego, co się nazywa lewicą (tu już mam pewność, że go dobrze rozumiem, zwłaszcza że jak każdy dyletant mówi stanowczo i jednoznacznie);

3.       Ma godne podziwu, nieustająco dobre mniemanie o sobie graniczące z samouwielbieniem, co dodaje mu uroku, bo okazuje się przez to – paradoksalnie – całkiem zwykłym;

Grzegorz Kołodko ma u mnie dożywotnio szacun i dobre recenzje za działalność polityczno-urzędniczą, chyba żeby – cytując Michnika – po pijaku przejechał na pasach ciężarną zakonnicę. To jest naprawdę fachowiec, znający teorię ekonomii „na odwyrtkę” i umiejący przekuć to na działania mega-menedżerskie. Stoją za nim liczby i stan społecznej satysfakcji po jego kadencjach, a do tego jest niepokonanym gawędziarzem.

Zajmę się tą jego słabością, którą przejawia jako człowiek idei. Po pierwsze dziwię się, że nadal w jego języku słowo „lewica” pobrzmiewa dziewiętnastowiecznie, choć dziś cała ta formacja ideowa blednie, a wypierają ją racje po części wolontarystyczne (psycho-wrażliwość na schorzenia społeczne przenoszona na obszar solidarystycznej filantropii), po części alterglobalistyczne (poszukiwanie nowych paradygmatów, nowych konstrukcji ustrojowo-kulturowych zaspokajających „oddolne” pragnienia). Nie, nie postponuję lewicy jako fenomenu, tylko widzę jej przeobrażanie się z larwy w motyla. Patrz: „indignados”.

Po drugie: Grzegorz Kołodko twierdzi, że wrażliwość lewicowa powinna się zogniskować nie na tym, jak pracownicy są „oskubywani” przez pracodawców i tzw. kapitał, ale na tym, jak ci sami pracownicy (i w ogóle konsumenci) są oskubywani przez dostawców. Otóż dostawcy towarów i usług (i co tam jeszcze można dostarczać) – okręcają sobie konsumenta dookoła palca wciskając mu to co chcą, jak chcą, kiedy chcą, na warunkach dyktowanych przez siebie.

Ja tę właściwość „biznesu” nazywam po prostu rwactwem dojutrkowym i nie zawijam w papierek ideowy:

1.       Przedsiębiorczość (biznesowa, społecznikowska, naukowa, artystyczna) to skłonność do tego, by – ukorzeniwszy się w jakimś środowisku – zaspokajać jakąś część jego potrzeb na własne ryzyko, własnym sumptem, na własny rachunek;

2.       Rwactwo dojutrkowe to działalność – głównie gospodarcza – oparta na formule „skubnij i znikaj” (oczywiście bez ukorzenienia), stosująca najczęściej „więcierz mętny” (zestaw pułapek proceduralnych połączonych z żonglowaniem standardami, nierównymi relacjami, itp.);

Mamy w świecie komercyjnym-merkantylnym swoiste tsunami rwactwa dojutrkowego, które jest oczywiście „tańsze” (dla bizneu) poprzez brak kosztów ukorzenienia, więc wygryza przedsiębiorczość, a do tego „kradnie” przedsiębiorczości tożsamość, każąc nazywać to swoje rwactwo – przedsiębiorczością właśnie. Dla mnie jest to jeden z dowodów na to, że Europa, Ameryka i Rosja (obszar „białego człowieka” stoją w obliczu bankructwa, bo to bankruci chwytają się brzytwy niegodziwości i potną sobie to i owo, zanim wyzdychają  (ekonomicznie).

Sygnałem do ofensywy Rwactwa Dojutrkowego w świecie gospodarczym stała się tzw. demutualizacja (patrz: thatcheryzm): jej istotą jest przeistaczanie firm rodzinnych, spółdzielni, towarzystw wzajemniczych – w spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, a przede wszystkim akcyjne, gdzie możliwość zakupu akcji ma „każdy”, co oznacza, że grupa założycielska traci z czasem zdolność czuwania nad tym, co firma robi – więc ta robi pieniądze i nic innego.

Spółdzielnie, towarzystwa wzajemnicze itp. – to przedsiębiorstwa środowiskowe, działające na rzecz dobra środowiska, co oznacza, że ich zyski nie stają się kapitałem próżniaczym, a przekształcane są w fundusze wspierające środowiskowe niedostatki. Spółka akcyjna właściwie nie ma prawa tak postępować, jeśli zważyć, że w buchalterii i finansach istnieje pojęcie „koszty uzasadnione”.

Interesujące, że w polskiej, hiszpańskiej czy francuskiej wersji Pedii słowo „demutualizacja objaśnione jest nader zdawkowo, a wystarczy kliknąć na język ekonomii, by pojąć, jak ważny jest to fenomen. Opisuje się tam (czyli w języku ludów dojrzałych gospodarczo) demutualizację w obszarze giełd towarowych, ubezpieczeń, spółdzielczości rolnej, budownictwa mieszkaniowego, a nawet stowarzyszeń członkowskich, itp. nie zdziwię się, jeśli w Polsce sposobem na ogródki działkowe czy izby gospodarcze stanie się przekształcenie ich w spółki.

Przyprawianie tej oczywistej patologii, cechującej schorowane monstrum, jakiejkolwiek ideologii jest infantylną próbą nadawania mu powagi: równie dobrze możnaby taką samą powagę nadawać  wrzodom i strupom, które dla postronnego nie-lekarza jawią się jakby to one stanowiły o jestestwie zainfekowanego organizmu.

Podpowiem Panu Profesorowi, wykorzystując jego słynną formułkę (rzeczy dzieją się tak jak się dzieją , ponieważ wiele rzeczy dzieje się naraz): w procesach gospodarczych samo-instaluje się tzw. polityka, która objawia się dwojako. W sferze „co kto wrzuca do wspólnej puli” są nieliczni, którzy nic nie wrzucają, choć ciężko pracują, by tak móc, a większość wrzuca na takich czy innych warunkach: niektórzy naprawdę mają podłe warunki zatrudnienia). Dodatkowo zawsze jest jakiś „margines”, który też nie wrzuca, choć chciałby (np. bezrobotni). W sferze „co kto czerpie ze wspólnej puli akcenty rozkładają się odwrotnie: owi nieliczni mało wrzucający – czerpią pełnymi garściami, a ci najwięcej wrzucający wygarniają resztki, ile kto zdoła.

Jaśniej i dosadniej: zabawy i gry gospodarcze polegają na kreowaniu monopoli, te zaś pracują jak dysze: im kto mniej daje wspólnocie-społeczeństwu-krajowi, paradoksalnie tym więcej ma „prawo” czerpać swoich korzyści ze wspólnej puli.

 

*             *             *

Podsumujmy: Profesor powierzchowną patologię, choć wgryzającą się ku trzewiom gospodarczym, przedstawia sobie (i nam) jako sedno „walki klasowej” i czyni to 1 Maja[1], w odpowiedzi na pytania dziennikarza o kondycję polskiej „lewicy”.

Pan Profesor Kołodko jest facetem przyzwoitym (ręczę), który równie solidnie przestudiował „Bogactwo narodów” jak „Teorię uczuć moralnych”: jest za tym aby biznes działał pod każdym względem etycznie, co oznacza i deontologię, i utylitarność, i charytonikę. On sam – oto szkoła M. Pohorillego – w swojej robocie rządowej tak właśnie postępował. I niepotrzebnie na tej podstawie sądzi o sobie, że jest człowiekiem lewicy, do tego sądzi (wyjaśnił dziennikarzowi, że on biega, więc pochód to dla niego zbyt powolna kolumna), że wie na czym polega lewicowość (czytaj: na tym co robi).

Jeśli już pozostajemy w archaicznym języku dzielącym wyobrażalny świat na lewicę, konserwatyzm i prawicę – to sporządziłem kiedyś fajny rysunek:

Kołodkowe idee lewi(c/t)ują

Pozostawmy opis-narrację, niezbędne do pełnego wgryzienia się w to, co ten rysunek przedstawia, namawiam Pana Profesora do podążenia za moim przypuszczeniem (mogę się mylić), że lewicowość – to żadna lewicowość, jeśli pozostaje bez idei samorządności (obywatelskie rady zupełnie innej jakości niż współczesne wybieralne gremia legalizujące działalność administracji lokalnej i innych „budżetociągów”) i bez idei spółdzielczości (kolektywnej działalności gospodarczej odsączonej z chciwości a skupionej na zaspokojeniu wspólnych potrzeb środowiska).

Niech się Pan Profesor nie przejmuje, stawiam go w panteonie luminarzy-decydentów „lewicy”, którzy mają tę samą niedojrzałość: Gomułka, Gierek, Bożyk, Belka, Cimoszewicz, Kwaśniewski, Miller, Rosati, Czarzasty, Zandberg, Guz. Może Hausner idzie w tym kierunku…? Jeszcze raz podkreślę: Grzegorz Kołodko stara się w swojej decydenckiej robocie być przyzwoity – i to przyniosło Polsce konkretne korzyści, za co Profesorowi chwała. Niech nie maluje tego na „czerwono”, bo ta farba się szybko złuszczy. Profesor Kołodko stał w swojej poltyczno-rządowej robocie w punkcie „racji ludowej” (nie mylić z PSL-owską), czyli robił za pragmatyka wiążącego w jeden supeł samorządność pracowniczą (rodzaj spółdzielczości bez nazywania rzeczy po imieniu) z mecenatem „managementu i inteligencji”. Niestety, również za jego czasów Rwactwo Dojutrkowe miało się lepiej niż Przedsiębiorczość (widzę to tak, że on po prostu tego zagadnienia nie zdiagnozował, bo inaczej ręczę, że skopałby tyłki Rwaczom).

Niniejszą notkę traktuję jako „interwencyjną”: szkoda, że tak wybitna postać błądzi w tak ważnych sprawach…

 

 

[1] Na wszelki wypadek wyjaśnię Czytelnikowi mój sposób interpretacji daty 1 maja. Otóż ustanowiono je – to wiedzą wszyscy – by uczcić ofiary bezwzględnej i nieuzasadnionej niczym napaści policji (180 zbrojnych, w tym konnych) na pozostałość po demonstracji robotniczej w Chicago (1886, ustanowiono trzy lata później). W demonstracji, która przed ulewą liczyła tysiące robotników, a organizowana była przez syndykalistów, maszerował również burmistrz, który wszak był pośrednio „na żołdzie kapitału”. Biorąc pod uwagę, że dziś 80% Amerykanów to ludzie otwarcie pobożni – można założyć, że manifestanci w Chicago 130 lat temu też zaglądali do kościoła i odmawiali pacierze. Mieli rodziny, swoje codzienne sprawy. Robienie z nich lewaków (a obchodów 1-majowych obrzydzanie pod pozorem „pochodu komunistów” – to wredna zasługa propagandy polskiej ostatniego ćwierćwiecza. Narodowcy czy ludowcy też mają problem z zatrudnieniem, z warunkami pracy, z dopięciem budżetów domowych. Ale brzydzą się pochodem i obchodami rocznicy nieludzkiego potraktowania ludzi pracy przez totalitarny odruch państwa amerykańskiego;

Jan Herman
O mnie Jan Herman

...jaki jestem - nie powiem, ale poczytaj blog... Więcej o mnie znajdziesz w książce Wł. Pawluczuka "Judasz" (autor mnie nie zna, ale trafił w sedno). O czym jest ta książka? O zmaganiu się człowieka z własnym losem, wiecznością, z Panem Bogiem. O miłości, zdradzie, rozpaczy i ukojeniu. Saszka, prosty chłopak z białoruskiej wioski, po rewolucyjnej zawierusze, podczas której doświadczył wszystkiego, wraca w rodzinne strony i próbuje żyć tak jak inni. Ale kiedy spotyka samozwańczego proroka Ilię, staje się jego najwierniejszym uczniem i apostołem... Opowieść o ludzkich głodach - seksualnym i religijnym - o związkach erotyki i polityki, o tłumionej naszej prawdziwej naturze, o nieortodoksyjnej, gnostyckiej i prawosławnej religijności, tajemnicy i manipulacji wreszcie.................................................... UWAGA: ktokolwiek oczekuje, że będę pisał koniecznie o sprawach, które są "na tapecie" i konkurował na tym polu ze znawcami wszystkiego - ten zabłądził. Piszę bowiem dużo, ale o tym najczęściej, co pod skorupą się dzieje, a widać będzie za czas jakiś.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka