Jan Herman Jan Herman
481
BLOG

Meandry kukizowe (lektura dla wytrwałych)

Jan Herman Jan Herman Polityka Obserwuj notkę 5

Swojszczyzna, Samorządność, Demokracja – wokół tych słów będzie osnuta moje refleksja o pośle, który się niczemu nie kłaniał – aż zamarł w pozie dwuznacznej. Notka jest pisana może nieco zbyt Dużymi Literami, ale Czytelnika uprasza się, by docenił, że mi zależy na losie mojego Kraju, a okazja jest z tych najbardziej nieczęstych, stąd nutka egzaltacji. Posłużę się nazwiskiem, które – tego jestem już pewien – mimo wszystko bardziej będzie się kojarzyć z zaangażowaną politycznie karierą sceniczną niż z polityką jako taką.

Paweł Kukiz, Herostratos[1] Platformy Obywatelskiej, który podłożył ogień pod platformiany niemal monument, wjechał do polskiej polityki na pstrokatej kobyle z uzdą marki „J…ć Obecną Władzę”. Co prawda, imaginował sobie samemu i przekonał wielu, że JOW oznacza słowo dane przez niego Profesorowi Przystawie, ale jakoś po czynach jego parlamentarnych nie widać, że na poważnie traktuje to wyzwanie.

Miałem okazję co najmniej kulkukrotną – oralnie i skryptowo – by rozmawiać z nim osobiście o demokracji, różnorodności i wielonurtowości, czyli o filarach zdrowego Państwa – ale zawsze podsumowywał: wjeżdżamy do Sejmu na prostym haśle, a potem będziemy debatować o szczegółach i wariantach.

Jak dotąd nie debatujemy (słusznie więc odpuściłem sobie starania o zakwalifikowanie się na listy wyborcze), za to widzimy werterowskie łamańce jego formacji między punktami zapalnymi wzniecanymi przez beneficjentów anty-systemowego rokoszu 2015 o przez nadal nie mogące wyjść z histerii PO.

Jako zatem obywatel szary i małomogętny, stoję oto przed koniecznością popiskiwania o tym, jak sobie wyobrażam rewolucję ustrojową w Polsce. Modelowo i w praktyce.

 

*             *             *

Podstawą moich wyobrażeń jest instytucja nazywana po polsku „swojszczyzną”, tę zaś wywodzę od pojęcia „Dom”. Jest to najgłębsza i zarazem najbardziej uniwersalna (powszechna, wielu zastosowań) kategoria czyniąca Człowieka odrębnym od flory i fauny. Jak wiadomo, flora lubi się ukorzeniać, a fauna lubi gniazdować, przy czym flora czyni faunę sobie poddaną. Człowiek zaś lubi się udomowiać, czyniąc sobie poddanymi florę, faunę i i wszelkie zasoby nieożywione. Na tych trzech filarach funduje sobie Człowiek swoje kultury, a kultury splata w cywilizacje. Ostatecznie rozpina swoje losy między tępe łupiestwo a gospodarskie osadnictwo.

Niezbywalny, przyrodzony Człowiekowi charakter-temperament każe mu spełniać docześnie trzy wpasowane w siebie, komplementarne funkcje:

  1. Metabolizm – czyli energetyczne i witaminizujące oraz informatyczne (inteligentne) przetwarzanie pozyskanych z otoczenia zasobów, co czyni Człowieka sprawną bio-psycho-maszyną;
  2. Prokreacja, czyli rodowe przenoszenie ludzkiej esencjalności poprzez geny i mikrokulturę, co czyni fenomen człowieka nieśmiertelnym w tym sensie, w jakim pokolenia wstecz i pokolenia wprzód leżą w horyzoncie jego pamięci i wyobrażeń;
  3. Biopolityka, czyli ustawiczne, wciąż od nowa (imperatywne i indykatywne) reprodukowanie swojej podmiotowości wobec rozmaitych konstelacji ludzkich, czyli w procesach wiodących do nawarstwiania się uspołecznienia;

Tu trzeba wyjaśnić coś, czego jednym słowem ogarnąć nie sposób, a co stanowi swoistą teologię Człowieka. Otóż Człowiek to nie osobnik jednostkowy, tylko duopolarny fenomen męsko-żeński. Europejska poprawność wymaga, by każdego takiego osobnika traktować jako nośnik godności, nano-racji, praw i obywatelstwa. Tymczasem pełnia człowieczeństwa i jego wyliczonych powyżej funkcji objawia się, staje się dopiero, kiedy kobieta i mężczyzna zespolą się w akcie płciowym, wieńczącym akt miłosny, gdzie miłość to niepohamowana, bezwarunkowa, bezinteresowna gotowość to rozumienia i wczuwania się w „tego drugiego” jakby się nim samym było. Zagadnienie jest warte ksiąg, więc tu poprzestańmy na tym prymitywnym skrócie, bo i tak tylko ktoś, kto niniejszy akapit uzna za wart zgłębienia, pojmie esencjalny wymiar metabolizmu, prokreacji i biopolityki.

Realizując – pod przymusem Natury – swoje trzy doczesne funkcje, Człowiek podąża ku swojej monumentalności, po ścieżce magnificencji. Człowiek chce być coraz potężniejszy (po stronie profanum) i zarazem być nosicielem najwyższych wartości-racji (po stronie sacrum swojego uczłowieczenia). Zaczyna tę drogę w charakterze oseska, pod każdym względem wymagającego wsparcia i opieki oraz nauki (formatowania), a potem z coraz większą pewnością siebie i takimż poczuciem, że jest kowalem swego losu – pnie się po ścieżce magnificencji, wzrastania. Bywa, że strącają go z tej ścieżki, że go opóźniają jego własne błędy, a może sprawy losowe, a może inni ludzie, stawający w roli konkurentów. Nie każdy będzie się posuwał po ścieżce magnificencji aż do poziomu monumentalnego, na którym nie obowiązują go żadne prawa i warunki, bo to on i jego dzieło (opus[2]) są pępkiem świata. Ale liahonę[3] cały czas ma człowiek nastrojoną na wzrastanie, na wyważone proporcje swojej potęgi profanacyjnej i własnego kultu sakralnego.

 

*             *             *

Jako się rzekło, najbardziej źródłową kategorią opisującą Człowieka jest Dom[4]. W największym skrócie Dom to przestrzeń odrębna, wewnątrz której człowiek odkłada swój życiowy dorobek i ćwiczy swoje elementarne umiejętności społeczne. W tym sensie Dom jest prywatną sprawą Człowieka. Zresztą, wewnątrz Domu i zaklętej w nim prywatności Człowiek ustanawia nisze, do których opisu stosuje pojęcie „osobisty”.

Dom ma swój awers i rewers. Udomowienie – to z jednej strony Rodzina[5], a z drugiej strony Gospodarstwo Domowe[6]. Fenomen Rodziny oparty jest na – zrodzonym w okolicznościach jeszcze przed-ludzkich – osobistym (już to słowo padło) redagowaniu miłości (to słowo też już zostało użyte). Gospodarstwo Domowe natomiast oparte jest na refleksji ekonomicznej i takimż wyrafinowaniu, prowadzącym do wyrachowania. Rodzinę konstytuują Więzi[7], a Gospodarstwo Domowe konstytuują Instytucje[8].

Jeśli mowa o elementarnych umiejętnościach społecznych – to w Domu następuje najbardziej pierwotny podział funkcji życiowych, w tym pracy i konsumpcji. Służą temu prywatnie dobierane konstelacje Więzi i Instytucji. Więzi są ciepłe, wywodzą się z instynktu[9], intuicji[10], emocji[11]. Instytucje są oziębłe, wywodzą się z wyrafinowania[12], oparte są na funkcjach inteligencji[13]. Dynamizm tak wyobrażonych funkcji Domu przypomina procesy chemiczne i kwantowe zarazem.

 

*             *             *

Domy wchodzą ze sobą w rozmaite interakcje, z natury rzeczy pośród nich na czoło wybijają się relacje sąsiedzkie. W dalszej części będzie mowa o takich konstelacjach ludzkich jak firma, wspólnota, samorząd, organizacja, itp. – i za każdym razem warto pamiętać, że „wyniesione z domu” nauki co do elementarnych umiejętności społecznych będą wehikułami zarówno Więzi, jak też Instytucji, a ich proporcje będą stanowiły o stopniu mutualności (ciepła-chłodu) tych ludzkich konstelacji.

Sąsiedztwo owocuje Swojszczyzną. To pierwsza instytucja nie-domowa, zewnętrzna, środowiskowa, mająca charakter meta-instytucji, czyli swoistego formatu, matrycy odciskającej ślad na wszelkich poczynaniach i wyobrażeniach sąsiedztwa. Zwykłem definiować Swojszczyznę jako umowę (w sensie Rousseau), zawierającą wzajemne zobowiązania i uprawomocnione oczekiwania Domów wobec siebie, w kręgu zarysowanym Sąsiedztwem. Zauważmy, że skoro każdy Dom tygli inaczej (swoiście) swoje Więzi i Instytucje – to Swojszczyzna jest meta-instytucją wymagającą ustawicznego „bazarowania”. Nic nie jest dane raz na zawsze, nic nie jest ostateczne, usztywnione, zaklepane.

Ale każdy „bazarujący” Dom ma w sobie przeświadczenie, domniemanie, założenie – iż Metabolizm, Prokreacja i Biopolityka poprzez Swojszczyznę wzmacniają się wielokrotnie, przez co Swojszczyzna otwiera Domom wrota ku rzeczywistości, którą – począwszy od Machiavellego – nazywa się Multutude, z niemiecka Reich, czyli Rzesza albo Mrowie[14]. Można nawet umówić się, nie ryzykując popełnienia lapsusu, że Multitude to „bazarujący” tygiel Swojszczyzn.

Pojęcie Swojszczyzny (w języku niemieckim brzmi to: „Ortschaft”, być może „Bezirkschaft) – w sformalizowanej postaci – znane było w Europie Środkowej np. w Galicji) na przełomie wieków XIX i XX (w Polsce np. ustawa o obywatelstwie z roku 1920). Było ono dwuwarstwowe w znaczeniu i tłumaczyło się na język codzienny zarówno jako „przypisanie” (rejestr), jak też „legitymizację” (bycie „swoim” w jakiejś społeczności)[15].

Swojszczyzna jako fenomen społeczny, zbudowany na Domach, Więziach i Instytucjach – nosi w sobie dobrodziejstwo-błogosławieństwo, jakim jest tzw. bezpośrednia kontrola społeczna, co nie musi oznaczać, że każdy każdemu zagląda w garnki, do sadu i pod pierzynę, ale na pewno wzajemny poziom ogarniania spraw sąsiedzkich i ich rozumienia jest w ramach Swojszczyzny największy z możliwych. Tyle że Więziom szkodzi partykularyzm, egoizm poszczególnych Domów, przez co miłość w przytaczanym wcześniej znaczeniu marnieje, a zastępowana jest przez Zarząd stroniący od „ciepłych” Więzi, a lubujący się w „chłodnych” Instytucjach.

Tak oto, psychologizując niemiłosiernie, uzyskaliśmy w miarę ponętny, zgrabny obraz mikro-społeczności. Nasz własny, ale niesprzeczny z dorobkiem socjologii, antropologii i innych nauk społecznych.

A oto skutki kukizowe wypływające z fenomenu Swojszczyzny

Podstawowym skutkiem jest postulat, by umówić się, że istnieją takie horyzonty swojszczyźniane, w które można zakląć „społeczności sołtysowskie”. W warunkach polskich są to wsie (kilka przysiółków), osiedla miejskie. Liczebność – co najwyżej kilka tysięcy mieszkańców, około 1000 Domów. Takie społeczności są w stanie wyłonić spośród siebie Sołtysa, a właściwie troistego reprezentanta-przedstawiciela:

SOŁTYS

ŁAWNIK

RZECZNIK

Sprawuje „zarząd”

Reprezentuje

Daje wykładnie, rozsądza

Organizuje życie zbiorowe, inicjuje przedsięwzięcia wspólne, zarządza budżetem

Jest automatycznie członkiem Rady Gminy, do tego elektorem dla szczebli wyższych

Orzeka w sporach, inicjuje ważne interpretacje-wykładnie, zawiesza procedury i decyzje

Jest przywódcą społeczności

Reprezentuje społeczność w strukturach

Jest dla społeczności „mędrcem-starcem”

 

Wkraczamy zatem w obszar fenomenu samorządności, czyli paradygmatu społeczno-politycznego, jaki znamy z opisów historycznej Hellady (państwa-miasta były w rzeczywistości samorządami).

Społeczność sołtysowska wyłania dla wymienionych w tabeli trzech ról albo jedną osobę, albo trzy (może też każdą z ról „obsadzić” kilkoma osobami). Określa samodzielnie, bez instrukcji skąd-inąd, ich kadencję, określa (i utrzymuje ze składki publicznej) ich wynagrodzenie oraz obowiązki. Kiedy straci do nich zaufanie – odwołuje, a następcom kadencja zaczyna się „od początku”, bo nie jest tylko „dokończeniem” kadencji poprzednika.

Społeczność sołtysowska jest niezbywalnie uwłaszczona na wszystkich lokalnych regaliach: grunty, wody, kopaliny, infrastruktura, przyznawanie i odbieranie swojszczyzny, aprobata inicjatyw biznesowych i społecznikowskich. Dowolny mieszkaniec, firma, kościół, organizacja – nawet jeśli inwestuje w obiekty i infrastrukturę – zasila nimi społeczność sołtysowską, wcześniej umawiając się, jakiego elementu z wiązki praw własności będzie dysponentem. Nazwijmy to nacjonalizacja komunarną.

Społeczność sołtysowska funkcjonuje jako spółdzielnia komunarna. Wykorzystując dobre praktyki znane z takich rozwiązań jak wzajemnictwo (ubezpieczenia, kasy chorych), gromadnictwo (), mikrobankowość, ogrody działkowe, spółdzielczość (pracy, mieszkaniowa, socjalna), OHP – na zasadach mutualnych zleca prace, generuje budżety i fundusze (szkoły, placówki kultury, opieka zdrowotna, elementy infrastruktury, straże), opiekuje się osobami „swojszczyźnianymi” popadającymi w tarapaty.

Nie istnieje żadna firma, która na terenie swojszczyźnianym tworzy po swojemu swoje filie i przedstawicielstwa oraz zakłady i agendy: jakikolwiek biznes, kościół, organizacja, partia – na terenie swojszczyźnianym musi uzyskać odrębną podmiotowość  prawną i poprzez nią podporządkować się regułom swojszczyźnianym, dopiero wtedy uzyska „aprobację” na swoje działanie w społeczności swojszczyźnianej.

Jeśli – przykładowo – producent jakiegoś dobra chce sprzedać go w sąsiedniej społeczności swojszczyźnianej, to nie dość, że musi tam powołać podmiot gospodarujący, ale też płaci – na przykład – 1% wartości dobra do budżetu sołtysowskiego. Jeśli jego towar przekracza 2-3-4 granice sołtyswowskie-swojszczyźniane – to odpowiednio wzrasta też podatek. Jest to mechanizm dekoncentrujący kapitał (nie mylić z decentralizacją).

Społeczności swojszczyźniane zawierają umowy z innymi społecznościami lub z Domami z zewnątrz – na okresy nie dłuższe niż 7 lat.

 

*             *             *

Gołym okiem widać, jak bardzo upodmiotowiona jest w tym koncepcie społeczność swojszczyźniana. Nie zdziera się z niej podatków, by potem łaskawie część oddać w ramach „zadań zleconych” przez Państwo (urzędy, służby, organy). Nie obowiązują odgórne, ogólnokrajowe ordynacje i kalendarze wyborcze. Niedostępna jest nikomu formuła wykupywania lub podbierania w inny sposób swojszczyźnianych regaliów (np. gruntów), a jeśli inwestor czy organizacja sprzeniewierzy się społeczności – dostaje „wymówienie”. Dla celów szerszych niż sołtysowskie – społeczności się umawiają i współfinansują[16]. Żaden rozbudowany podmiot z zewnątrz nie może sobie na terenie „sołtysowskim” urządzać „państwa w państwie”.

W takich warunkach Sołtys, Ławnik i Rzecznik (społeczność decyduje, ile to osób) – są rzeczywistymi, a nie tylko elekcyjnymi przedstawicielami-reprezentantami społeczności swojszczyźnianych. Sołtysi są „z automatu” radnymi w jednostce administracji terytorialnej: nikt gminie nie dyktuje, ilu ma radnych i jak wynagradzanych oraz kiedy i jak będą radni wybierani. Ilość spraw „sekretnych” albo „połebkowych” (patrz: afera z lubczasopismami) zmaleje do minimum, bo każda decyzja szkodliwa dla społeczności (w jej ocenie) – spowoduje odwołanie radnych-sołtysów. Konsultowanie wszelkich decyzji z wyborcami stanie się oczywistością, i to nie tylko „byle-formalną”. Instytucja referendum w jakiś paradoksalny sposób przestanie być wyjątkiem. Partie polityczne będą zabiegały o to, by radni-sołtysi (a na wyższych szczeblach – posłowie) realizowali ich programy społeczne. Nie będą narzucały swoich sztabowych widzimisię. Redagowanie przez bonzów partyjnych list kandydatów w wyborach – niemożliwe. Biurokracja i Nomenklatura – stracą stołkową, synekuralną  rację bytu. Rwacze Dojutrkowi ustąpią miejsca Przedsiębiorcom[17].

Oto więc – powyżej – kukizowy JOW w postaci nieskażonej interesami politycznymi i biznesowymi[18].

 

*             *             *

W postaci przedstawionej powyżej – koncept należy ocenić jako utopię. W dobie, kiedy Polską rządzą – najczęściej arbitralnie i niejawnie – mega-politycy, mega-biznesy, mega-służby, mega-gangi i mega-media (czyli Pentagram, ogarniający całe Sitwiarstwo, od Zatrzasków Lokalnych poprzez kliki i koterie – aż po kamaryle) – wdrożenie tego konceptu spotka ten sam los jak Samorządna Rzeczpospolitą.

Możnaby dostarczać Czytelnikowi pełne walizki cytatów, sygnowanych najważniejszymi nazwiskami luminarzy intelektu i polityki. Każdy z tych cytatów zachęcałby do tego, aby utopię czynem i sposobem zamieniać w rzeczywistość świetlaną, w każdym razie lepszą.

Zatem tematem dnia jest „sposób” (myk), jakiego należy użyć, by być skutecznym i przebudować ustrój-system na samorządno-obywatelski (oddolny).

 

*             *             *

Podam trzy możliwe scenariusze

  1. Uwłaszczenie komunarne

Kiedy piszę powyżej o nacjonalizacji, to nie mówię o doktrynalnym zamachu na prawa własności, które jeszcze jakiś czas będą święte, choć wywłaszczenia inspirowane dobrem publicznym staja się normą w najbardziej rynkowych i demokratycznych krajach. Myśl o nacjonalizacji bierze się z przekonania, że podmiotowym w świecie wielkich majątków może być tylko ten, kto ma węzłowe, kluczowe, decydujące uprawnienia właścicielskie w stosunku do regaliów. Dzisiejszy wysoki urzędnik NBP i naukowiec UJ, a niegdyś tryskający pomysłami naukowiec z Podkarpacia, Wiesław Gumuła, podczas konferencji w Olszanicy przytoczył – spreparowane przez siebie – cztery twarze własności: użytkowanie (np. załoga posługuje się majątkiem przedsiębiorcy), korzystanie (każdy ma jakiś udział w podziale dochodów firmy), uruchamianie (to uprawnienia menedżerskie i sztabowe) oraz strategiczna alokacja (przedsiębiorca decyduje, jaka podejmuje działalność co do treści i profilu). Uwłaszczenie komunarne czyni społeczność swojszczyźnianą (albo gminną) suwerenem, dając jej do dyspozycji owo czwarte uprawnienie, decyzję alokacyjną. Roboczo oznaczałoby to, że sołtysi (stanowiący Radę-Ławę) mają – tak jak i dziś – decydujący głos zezwalający (lub nie) na uruchomienie sklepu, wytwórni, sadu, wysypiska, szkoły, boiska, ale też z tą samą mocą mogą „wymówić”, jeśli interesy społeczności są jawnie naruszone. Taką moc mogą albo łaskawie otrzymać w charakterze cesji uprawnień państwowych – albo mieć ją suwerennie, niezbywalnie, nienaruszalnie. Własność komunarna różniłaby się od tego, co występowało w Polsce jako „wieczyste użytkowanie”, a różnica polegałaby na tym, że tak pojęty inwestor nie mógłby się odwrócić plecami do samorządu tuż po uzyskaniu wszelkich „papierków”, tylko cały czas musiałby zabiegać o odnawialną aprobatę społeczności (nie sołtysów, np. korumpując: wszak ich można odwołać równie łatwo, jak się powołuje).

 

Dokonując uwłaszczenia komunarnego zdobywamy dla samorządów przyczółek do dalszego umacniania podmiotowości,

 

  1. Ordynacja swojszczyźniana

To rozwiązanie uderza przede wszystkim w patologie związane z Nomenklaturą oraz sitwiarstwem. Przeciętny maturzysta i interesant urzędów ma dziś w Polsce jasność, że cały ten sztafaż z ciałami kolegialnymi, wyborami do nich, z procedurami, konkursami, przetargami, kontrolami, konsultacjami społecznymi – jest funta kłaków wart, bo i tak kilku sprawnych politycznie i urzędowo ludzi narzuca swoją wolę całej gminie i decyduje o subtelnościach związanych z „kulturą rządzenia”. Ważne jest tu słowo „rządzenie”. Historia zna setki prób przywołania do porządku urzędników, by poczuwali się do służebności wobec społeczności, a polityków i służb, by realnie liczyli się z głosem wyborców. I nic. Wszystko bowiem zaczyna się w dwóch ślepych zaułkach, i do tych zaułków wraca: pierwszy to sposób wyłaniania kandydatów w wyborach (połączony ze sztuczkami marketingowymi), drugi to brak rzeczywistej kontroli „elektoratu” nad poczynaniami swoich przedstawicieli-reprezentantów. Nomenklatura – jako fenomen[19] - jest narzędziem i zarazem wehikułem reorientacji politycznej wszystkich, którymi „zarządza”, którzy są w jej polu widzenia. Wojtek Lamentowicz (profesor, polityk, dyplomata) zauważył kiedyś w Kirach, podczas seminarium na tematy ustrojowe, że nomenklaturszczyk boi się swojej popularności pośród „ludu”: jego mocodawcy, czuwający nad jego karierą, mogą poczuć się nieswojo, kiedy on ma taki społeczny kapitał, i celowo go będą marginalizować, żeby go przypadkiem nie wykorzystał przeciw nim. Więc opłaca się raz na jakiś czas „zaszkodzić sobie u pospólstwa”, co jest sygnałem dla mocodawców: jestem wasz, macie moje życie w swoich rękach na wyłączność.

 

Taka reorientacja powoduje, że „elektorat” jest przez nomenklaturszczyków traktowany jako „ciemny lud”, frajerów, którym się obiecuje koraliki, by tuż po wyborach ich obśmiać, po czym udać się po instrukcje i tantiemy do faktycznych władców, szafarzy od apanaży, przywilejów, uprawnień, synekur. Czy w tych warunkach społeczność „wyborcza” ma jakąkolwiek kontrolę nad poczynaniami radnych, posłów, ministrów, burmistrzów, wójtów?

 

  1. Spółdzielnia komunarna

Zupełnie możliwe, że w pierwszym odruchu można „spółdzielnię komunarną” przyrównać do równie znanych co skompromitowanych form kolektywistycznych. Przykładem flagowym – kołchoz, do którego przymusowo wnoszono cały majątek gospodarski, tracony bezpowrotnie również dlatego, że kołchozem zarządzał nie ktoś wybrany spośród dotychczasowych gospodarzy, ale ktoś „przywieziony w walizce”, co najwyżej miejscowy obwieś miły odległej władzy z komitetu partyjnego.

Tymczasem w słowie „komunarność” zawiera się cały „patent” na podmiotowość społeczności swojszczyźnianej. Słowo to zapożyczam od Nikity Kadana, artysty-malarza ukraińskiego, członka grupy „R.E.P.”. Grupa ta powstała w 2004 roku na Ukrainie w czasie Pomarańczowej Rewolucji. Członkowie grupy pracują kolektywnie, R.E.P. nie posiada formalnego lidera. Praca nad projektami tej grupy oparta jest na wzajemnej komunikacji, na bardzo osobistych relacjach i wspólnym szukaniu odpowiednich sposobów prezentacji dyskursu toczącego się wewnątrz grupy. Głównymi tematami prac kolektywu są publiczne reprezentacje wspólnoty, problemy w budowaniu społeczeństwa "tranzytowego" pomiędzy Wschodem i Zachodem, pomiędzy socjalizmem i liberalizmem.

Najbardziej poręcznym wyzwaniem dla spółdzielni komunarnych są – dziś lawinowo-kurzawkowo się szerzące – wykluczenia, zwłaszcza te najbardziej dolegliwe: bezrobocie, bezdomność, wygaszanie świadomości obywatelskiej. Rozwiązaniem systemowo-ustrojowym dla takich przypadków jest oferowanie wsparcia wykluczonym pod warunkiem, że wejdą na drogę przedsiębiorczości lub spółdzielczości socjalnej. Zarazem jednak stawia się im warunki wyjściowe, których nie spełnia niemal żaden dobrze prosperujący przedsiębiorca. To powoduje radosną twórczość w postaci lipnych zaświadczeń, a ci, którzy chcieliby rzeczywiście wykaraskać się z wykluczeń – warunki te widzą jako barierę nie do przebycia.

Zadaniem administracji lokalnej jest początkowe „anioło-stróżowanie” takim rozwiązaniom, choćby poprzez powołanie (odgórne, ale tymczasowe) spółdzielni podmiotów prawnych związanych z administracją lokalną (spółki komunalne, urzędy statutowo zajmujące się wykluczeniami, organizacje pozarządowe, itd., itp. Z jakichś przecież powodów wykluczenie stali się wykluczonymi, a nie z przypadku.

Z ubolewaniem stwierdzam (a temat „ćwiczę”), że takie podejście jest obce zarówno administracji lokalnej, jak też „operatorom” funduszy i projektów na rzecz walki z wykluczeniami. Efekt: oczywista jałowość ich roboty: miliardy wydane na walkę z wykluczeniami nijak się mają do rzeczywistych fluktuacji bezrobocia, bezdomności i podobnych społecznych kontuzji.

 

Pośród tych wszystkich propozycji warto pamiętać o swoistym „błędzie”, jaki na projekt nakładają procesy urbanizacyjne. Miasta nasycone infrastrukturą, sieciami, strukturami, systemami, do tego desygnujące swoje najlepsze zasoby na użytek nad-społecznych urzędów, organów i służb – w coraz mniejszym stopniu „pamiętają” o społecznościach swojszczyźnianych, dezintegrując je, dekomponując, sklejając w jakieś komercyjno-funkcjonalne, eklektyczne masy przemieszczające się ku centrum i z powrotem. W miastach wyłonić Sołtysa-Ławnika-Rzecznika – jest o wiele trudniej, choć wydaje się, że tzw. świadomość społeczna (obywatelska)  jest tam większa. Tu poprzestaję wyłącznie na zasygnalizowaniu problemu.

 

*             *             *

Polska coraz bardziej przypomina „zabudowę w stylu kolonialnym”: w najbardziej eksponowanych miejscach, z dobrymi widokami i w higieniczno-ekologicznych warunkach – mnożą się imponujące siedziby wielmożów i oficyny ich rodzimych nadskakiewiczów. Wszystko w jak najlepszym stylu wykonane, wszystko wedle wysmakowanego savoir-vivre’u. Tyle że nazwiska obcobrzmiące, podobnie funkcje i profesje domowników, gości i „nadskakiewiczów”, a wszystko co markowe – nosi cudzoziemskie wszywki i tablice znamionowe. Nawet reguły zachowania przywieziono „skądś”. Nie trzeba dodawać, że te enklawy mają charakter „osiedla zamkniętego”. Nie śmie tam bez zgody gospodarza wejść nawet urzędnik, policjant czy inspektor. Zwłaszcza jeśli reprezentuje interesy znane jako „dobro publiczne”. Rodzime.

Dopiero za murami zdobnymi sztukaturą, za wypielęgnowanymi błoniami otaczającymi rezydencje – napotykamy to co jest „normą”, ale już dawno przestało być normalne. To liczne favele wykluczeń, w których tłoczą się „zwycięzcy” z roku 1989: ich ówcześni doradcy i przywódcy mają się nieźle w roli „nadskakiewiczów”, ci z faveli jednak mogą co najwyżej być zaprzęgnięci okazyjnie do polowań, jako nagonka. No, służba.

Wykluczenia, nawet te najbardziej dolegliwe, kiedyś traktowano jako zapadlinowe osobliwości: patrzcie, jak to nieoczekiwanie, transformując, można „złapać” bezrobocie, bezdomność, przestępczość, uzależnienia. Z czasem owe osobliwości – jako już „nie-punktowe” zjawisko – wrastały w codzienną rzeczywistość i upowszechniały się, pogłębiały, powszedniały, budząc sprzeczne emocje natykających się na nie szarych obserwatorów, dając rządzącym i „rezydentom kolonialnym” okazję do filantropijno-charytatywnych ochów i achów, których skutek był w praktyce żaden, bo fundusze i programy sobie, a wykluczenia sobie. Na koniec stało się jasne i jawne, że to, co zrazu uważano za osobliwości, tak naprawdę było zapadlinami kurzawkowymi. Kurzawka wchłania w otchłań już nie pojedynczych ludzi, ale masy.

Masa krytyczna zrobiła swoje: w czeluść wykluczeń wpadają coraz liczniej, coraz bardziej masowo ludzie, których nijak nie można posądzać o niegospodarność, lenistwo, patologie, lekkomyślność, nieprofesjonalizm, krótkowzroczność. Powstają liczne stowarzyszenia pokrzywdzonych przez komorników i windykatorów, przez sądy, przez lekarzy, urzędników, rwaczy-wydrwigroszy, skarbowników, służbę więzienną, banki, ubezpieczalnie, deweloperów, pożyczkodajnie, piramidy, służby, pracodawców. Najbardziej znane inicjatywy to Niepokonani, Oburzeni, Zmieleni, WoJOWnicy. Już same nazwy mówią wiele.

A mimo to i mimo oczywistych faktów – „nadskakiewicze” montują służebne statystyki, tabele, wykresy, wskaźniki, parametry, indeksy – nie bez pomocy usłużnych „wybitnych” i „oficjalnych” ekspertów i placówek – przedstawiając Polskę jako „zieloną wyspę”. Ostatnio nawet GUS przyznał się do „ściemniania”. Po pierwsze: jeśli do rachunku nie wpisywać wszystkiego, co ma wszywki i tablice znamionowe obco brzmiące – te statystyki wyglądałyby prawdziwiej, choć znacząco gorzej. Jak można do statystyk lasu wpisywać „osiągnięcia” drwali przetrzebiających ten las? Po drugie: jeśli jedni spadają z prędkością 5, a inni wspinają się z prędkością 7, z czego statystyki zapamiętują +2, to tylko mając złą wolę można wmawiać spadającym, że się wspinają. Nadal na szczyty nie docierają wywody o dziedziczeniu biedy?

 

*             *             *

Paweł Kukiz nie jest pierwszym, który zauważył i objawiał jak umiał światu, że dzieje się nie najlepiej w sferze ekonomicznej, politycznej, w sferze kondycji narodu mierzonej wykluczeniami, dziadzieniem inteligencji i przedsiębiorczości, dysproporcjami, gasnącymi postawami obywatelskimi, pęczniejącą Nomenklaturą stanowiącą „żelazny elektorat” Transformacji. Ale to on miał szczęście wyjąć w maju ów najwłaściwszy kamień z murów kolonialnej twierdzy, a potem w październiku zająć w dzielnicy kolonialnej kilka rezydencji.

Tyle że to nie on teraz przewodzi wielkiemu projektowi wyburzania dzielnicy kolonialnej. Może to i dobrze, ale nie widać, by na rządowe projekty dawał swoje kontr-propozycje. Zacichł. Jakby nie zdawał sobie sprawy, że oto wykonano pierwszy krok, na który zresztą najgłośniej zareagowali odsunięci od beneficjów „nadskakiewicze”, a dopiero teraz, po ładnych paru miesiącach, w swoim „eleganckim” stylu, reagują zagraniczni rezydenci.

Do wykonania jest wiele kroków, z których niektóre muszą być wykonane „w tył”, by odrzucić niektóre transformacyjne wybory gospodarcze i społeczne, ale większość trzeba wykonać „w przód”, ku przestrzeniom nieznanym. Tu Pawła nie słychać, nie widać.

Kiedy mówię, że „double-shot 2015” to dopiero początek – nie mam zamiaru grozić komukolwiek (zresztą: ja, grozić?). Po prostu nie wolno – zdobywszy Pałac Zimowy – robić w nim obozowiska i chełpić się pośród kryształów czy sztukatury połowicznymi, ćwiartecznymi sukcesami. Kiedy kolonizatorzy wkręcili się w Polskę u początków Transformacji – nie świętowali na ruinach polskich struktur i systemów, tylko zapełniali je swoimi rozwiązaniami, tworząc ową „zabudowę w stylu kolonialnym”, niczym twierdzę nieusuwalną. Dziś prezentowana jest ona światu jako przykład dorobku cywilizacyjnego, jaki Polsce dał Zachód. Skorygujmy: sobie dał. I „nadskakiewiczom”, obłaskawianym synekurami w UE czy NATO. Za lojalność zdradziecką, za nadgorliwość parweniuszowską. Z dziadów – pany.

Trzeba – skoro Kukizowi opada entuzjazm – zebrać się od nowa, do ruchów „indignados” dołączyć choćby rzeszę sołtysów, dziś sprowadzonych przez rozwiązania ustrojowe do roli terenowych karbowych i zarazem pocieszycieli. To oni najlepiej widzą, jak Transformacja wpływa na codzienne życie „pospólstwa-elektoratu”. Może ja rzeczywiście się mylę, załamując ręce?

Zacytuję Profesora Jerzego Przystawę, ulubionego autora Pawła K.:  Polska może stać się podmiotem politycznym w polityce światowej dopiero wtedy, gdy nasze, polskie pieniądze, dzielić będą ludzie cieszący się naszym zaufaniem, wyrażonym w prawdziwie demokratycznych powszechnych wyborach. Wtedy także nasze protesty niezadowolenia będą miały rzeczywistych, odpowiedzialnych przed nami adresatów. System, który nam zafundowano, jak pisał filozof polityki Karl Popper: "odziera posła z osobistej odpowiedzialności i czyni zeń maszynkę do głosowania, a nie myślącego i czującego człowieka". Kierowanie naszych protestów i żałób (od słowa „żałoba” – JH) do maszynek do głosowania urąga zdrowemu rozsądkowi i prowadzi donikąd (za portalem ASME).

I na deser oświadczenie Jose Ortegi y Gasseta "zdrowie każdej demokracji zależy od jednego drobnego szczegółu technicznego: od procedury wyborczej. Gdy procedura ta jest właściwa, wtedy wszystko działa jak należy. Gdy procedura ta jest niewłaściwa, wtedy wszystko się wali, nawet gdyby inne instytucje działały bez zarzutu".

 

 

[1] Herostrates albo Herostratos – szewc żyjący w IV wieku p.n.e. w Efezie, owładnięty obsesją zyskania wiecznej sławy. Uznał, że miejsce w historii może mu zapewnić tylko wielki czyn dywersyjno-sabotażowy, stąd pokusił się o spalenie Artemizjonu, jednego z siedmiu starożytnych cudów świata (por.: Pedia);

[2] Tu słowo „opus” użyte jest nie w znaczeniu wytworu, utworu, efektu, tylko w znaczeniu dorobku;

[3] Kula misternej roboty z wyśmienitego mosiądzu z dwiema strzałkami wskazującymi prawidłowy kierunek. Dla jednego z wyznań religijnych – swoista duchowa busola, działająca tylko wtedy, kiedy używający ją człowiek przedkłada cnoty nad pokusy;

[4] Słowo Dom użyte jest tu nie w znaczeniu „budynek” (house), ale w znaczeniu „miejsce zakotwiczenia” (home);

[5] Rodzinę rozumiem tu przede wszystkim jako związek krwi i dobrych emocji;

[6] Gospodarstwo Domowe rozumiem tu tak samo, jak w Helladzie rozumiano „οικονομία”, czyli pakiet zasad rządzących gospodarowaniem „na swoim”;

[7] Pojęcie więzi społecznej najlepiej opisał Ludwik Krzywicki jako „powróz” łączący – stosunkowo trwale, choć niekoniecznie nierozerwalnie – obcujących na co dzień osobników;

[8] Pojęcie instytucji społecznej socjologowie traktują najczęściej jako niemal tożsame z pojęciem więzi. W moich oczach instytucja jest „bezosobowa”, natomiast więź – imienna;

[9] Instynktem nazywam najbardziej pierwotną formułę poznania, która osobniczo, ale też kulturowo odkłada się w „doświadczenie” i determinuje „behawior”;

[10] Intuicja – to bardziej dojrzały (również biologicznie) sposób rozpoznawania rzeczywistości, odkładający się w „wyczucie” (mówi się: ktoś ma nosa) i determinujący „pozycjonowanie”, ustawianie się w przestrzeni publicznej;

[11] Emocja – to niemal wyłącznie ludzka formuła poznania, odkładająca się w „hierarchię wartości” i determinująca opinie-oceny-ustosunkowania;

[12] Wyrafinowanie – to jak dotąd najdojrzalsza formuła poznania, wspierająca się zresztą kulturowo tzw. społecznymi postaciami świadomości zbiorowej (nauka, oświata, polityka, ideologia, religia), odkładająca się w postaci poglądów, determinująca grę-gambling;

[13] Inteligencja osobnicza wyposaża człowieka w trzy narzędzia: zdolność do detekcji bodźców-sygnałów (np. zmysły), zdolność do ich selekcjonowania wedle istotności (interesu własnego, partykularnego) oraz zdolność do optymalnego projektowania-decydowania na podstawie tego, co wyselekcjonowano;

[14] Odwołuję się do tego znaczenia słowa „multitude”, jakie nadali mu kolejno: N. Machiavelli, B. Spinoza, M. Hardt z A. Negrim: co prawda, ich koncepcje nieco się różnią, ale niemieckie słowo „Reich” jednoczy te znaczenia ponad różnicami;

[15] Swojszczyzna: wszystko co swojskie, zakorzenione w duszy, przyjęte przez rodzimą społeczność, rodzime, nieobce: w moim pojęciu instytucja swojszczyzny jest podstawą wszelkiego obywatelstwa i samorządności, jako umowa między jednostką, rodziną, towarzystwem, firmą a społecznością lokalną co do wzajemnych zobowiązań, świadczeń, uprawnień. Prawo swojszczyzny obowiązywało w Austro-Węgrach od wprowadzenia w 1849 r. w całej monarchii. Zapewniało opiekę w przypadku ubóstwa, gwarantowało niezakłócony pobyt w miejscu zamieszkania. Brak aktu swojszczyzny mógł np. skutkować wydaleniem do gminy ojczystej za brak środków na leczenie, występek polityczny lub za przestępstwo. Uzyskać je wcale nie było łatwo- wymagano dziesięcioletniego przynajmniej pobytu na terenie gminy (wzorowego), czasem uzależniano je też od nabycia nieruchomości w nowym miejscu osiedlenie przez obywatela napływowego;

[16] Oczywiste wyjątki to ściganie przestępców, mega-inwestycje, obronność, może dyplomacja, itp.;

[17] Przedsiębiorca – powtarzam to konsekwentnie – to ktoś ukorzeniony środowiskowo, kto bierze na siebie, na własny rachunek i ryzyko (choć nie bez oczekiwania korzyści) zaspokojenie własnym sumptem jakiejś społecznej potrzeby (piekarz, murarz, sklepikarz). Rwacz Dojutrkowy to antyteza Przedsiębiorcy: odkorzeniony, wręcz anonimowy, działa w formule „skubnij i zmykaj”, a nie ponosząc kosztów ukorzenienia (np. gwarancji) – jest bardziej rentowny rachunkowo, choć jest oczywistym szkodnikiem;

[18] W polskiej dyskusji na temat Jednomandatowych Okręgów Wyborczych zupełnie pomija się wątek tzw. „recall”. Podaję za Pedią: recall – to prawo obywateli do odwoływania urzędników pochodzących z wyborów powszechnych. Do odwołania wystarczy zebranie odpowiedniej liczby podpisów. Recall dotyczy najczęściej władz lokalnych. Obecnie stosowany jest w niektórych stanach USA oraz w państwach Ameryki Południowej;

[19] Fenomen Nomenklatury opisali w znanych dziełach Milovan Đilas oraz Михаил Серге́евич Восленский;

Jan Herman
O mnie Jan Herman

...jaki jestem - nie powiem, ale poczytaj blog... Więcej o mnie znajdziesz w książce Wł. Pawluczuka "Judasz" (autor mnie nie zna, ale trafił w sedno). O czym jest ta książka? O zmaganiu się człowieka z własnym losem, wiecznością, z Panem Bogiem. O miłości, zdradzie, rozpaczy i ukojeniu. Saszka, prosty chłopak z białoruskiej wioski, po rewolucyjnej zawierusze, podczas której doświadczył wszystkiego, wraca w rodzinne strony i próbuje żyć tak jak inni. Ale kiedy spotyka samozwańczego proroka Ilię, staje się jego najwierniejszym uczniem i apostołem... Opowieść o ludzkich głodach - seksualnym i religijnym - o związkach erotyki i polityki, o tłumionej naszej prawdziwej naturze, o nieortodoksyjnej, gnostyckiej i prawosławnej religijności, tajemnicy i manipulacji wreszcie.................................................... UWAGA: ktokolwiek oczekuje, że będę pisał koniecznie o sprawach, które są "na tapecie" i konkurował na tym polu ze znawcami wszystkiego - ten zabłądził. Piszę bowiem dużo, ale o tym najczęściej, co pod skorupą się dzieje, a widać będzie za czas jakiś.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka