Jan Herman Jan Herman
251
BLOG

Żadna opera

Jan Herman Jan Herman Kultura Obserwuj notkę 0

 

Przedyskutowałem wczoraj wieczorem z osobą decydującą o finansach Zachęty następujący projekt artystyczny, wykorzystujący tę okoliczność, że pomieszczenia pałacyku są wysooooookie aż do przesady, że czasem nie widać sufitu. Nie mam pewności, że jej wmówiłem swój pomysł, ale obiecała to skosztorysować...

Oto projekt.

Wystarczy jedna duża i żyrafio wysoka sala. W stu językach przy wejściu człowiek jest witany serdecznie, a jakże! Przed nim nie dajęcy sie obejść pierwszy próg schodów. Wchodzi, a schody go prowadzą zawile to w górę, to w dół, w lewo, w prawo, środkiem, poboczem: cała bowiem sala od polepy po powałę jest pełna wijących się schodów.

Ta gęsto utkana schodowa wstęga byłaby jednokierunkowa, marsz po niej zawierałby w sobie nieodwracalność, ale miałaby „zatoczki”, gdzie strudzony wspinaczką konsument „wysokiej sztuki” (tu: rzeczywiście wysoko zawieszonej) mógłby przysiąść w przestworzach na zydlu i popatrzeć na…. NIC, co najwyżej na podobnych sobie frajerów! Bowiem esencją mojej wystawy byłoby NIC, brak jakiegokolwiek dzieła malarskiego, rysunkowego, rzeźbiarskiego, filmowego, instalacyjnego: czysta forma, zero twórczości.

Żadna opera

/źródło: Sztuka Architektury, http://www.sztuka-architektury.pl/ /

Na wernisaże przychodzi rozmaita młodzież – ta miałaby uciechę – jak też liczni ludzie Trzeciego Wieku, a nawet czwartego: ci mieliby do artysty i do Zachęty pretensje o to, że muszą latać na bezdurno po schodach, aż po sufit, na których nie znajdują oczekiwanej twórczości. Możnaby rozładowywać napięcie podkładając na „mijankach” notesy, gdzie każdy mógłby uczynić wpis TU BYŁEM, KOCHAM ANASTAZJĘ, ZIUTA JEST GUPIA, czy jakoś tak.

Najlepszy byłby finał tego pieszego roll-coastera: po przebyciu labiryntu (ze 200 metrów byłoby tego) konsument wychodzi, gotów zamordować kogoś, kto go tu wpuścił za cenę biletu (nic bowiem nie zobaczył, a stracił ze 2 kilo) – i tu niespodzianka, żegna go napis: no i co, bucu, coś się nachodził to – kuźva – twoje, nieprawdaż?

Żadna opera

Mówiąc szczerze, ten ostatni napis adresuję głównie do Kamila S., który przybył z jakąś flądrą (Kora jest chora) i wyżarł pół tacy łososia, popijając winem: figuruje na mojej liście Pajacyki Polskie (TUTAJ).

 

*             *             *

Powodem mojej wczorajszej – chyba widocznej w przedstawionym projekcie – frustracji artystycznej był kolejny wernisaż, tym razem „austriacko-rosyjskiej” artystki pokolenia uśrednionego.

Uderza mnie – nie ujmując niczego prezentowanym w Zachęcie dziełom twórców wielkich i nijakich – że coraz mniej jest w tym wszystkim strawy, a coraz więcej formy, czyli opowieści artysty o tym, co chciałby stworzyć i czego dokonać. Od razu przychodzi na myśl „Doskonała próżnia” Stanisława Lema, który tak sugestywnie zakpił z recenzentów, że ukazały się na świecie wtórne recenzje nie napisanej przez niego książki[1].

Ja akurat nie mam serca do sztuk plastycznych, jestem bardziej „muzykologiem”. W dodatku synem PGR-owskich ogrodników-sadowników.

Chodzę na wernisaże do Zachęty, bo lubię ich część konsumpcyjną. Wczoraj akurat były kanapki z łososiem (krasnaja ryba, ikra i cziornyj chlieb – to jeden z rarytasów „kuchni” rosyjskiej). Podczas takiej konsumpcji, w luźnych rozmowach „na stojaka”, gaworzymy sobie z moją zaprzyjaźnioną panią księgową o kulisach poszczególnych wystaw i odkrywam, dlaczego czasem „wielkie nic” jest niezmiernie kosztowne, a innym razem ujmująca za serce i duszę prezentacja kosztuje podatnika grosze zaledwie. Z samych tych opowieści możnaby spisać bogatą książkę i postawić ją na półkach nowej i nowoczesnej księgarni w Zachęcie. Wczoraj, w dziale dziecięcym, otworzyłem sobie książkę „Przychodzi Platon do doktora”. Trafiłem na przypowiastkę:

pewien gość golił się brzytwą, ta wyślizgnęła mu się z rąk i ucięła mu penisa przy samych korzeniach (naprawdę, tak było napisane! – JH). Gość szybko zawinął zgubę w papierek i taksówką zaiwania do punktu medycznego. Lekarz mówi, nie ma sprawy, daj pan tę zgubę, przyszyjemy, będzie jak nowy. Ale rozwinąwszy węzełek krzyczy zdumiony: toż to nie penis, to cygaro! Ojej – zasromał się okaleczony gość – musiałem rzecz właściwą wypalić w taksówce! …

/nota bene, właśnie dlatego już od czasów Platona w taksówkach warszawskich obowiązuje zakaz palenia/

Bardzo też podobała mi się „Lokomotywa” wydana w trzech językach. 25 złotych. Postanowiłem nauczyć się dziełka po niemiecku i angielsku (dobre, rytmiczne tłumaczenia) i deklamować w towarzystwie rozmaitym, na pewno zrobię furorę. Posłuchajcie mało udramatyzowanej, niemieckiej wersji, TUTAJ. Ja to bym z tego zrobił takie przedstawienie, że hej! Np. po czesku, TUTAJ.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                           

A jeszcze bardziej spodobała mi się żółta tablica z instrukcją BHP, nie będąca eksponatem, tylko zawieszona gdzieś w labiryntach zaplecza Zachęty, w której nie używa się słowa „przedsiębiorstwo” lub podobnego nowożytnego, tylko proponuje się PRL-owskie słowo „zakład” (poruszając się po zakładzie należy zwracać uwagę na… i przestrzegać instrukcji kierownictwa zakładu…). Trzeba bowiem wiedzieć, że na wernisaże wchodzę nie „od frontu”, tylko od zakamarków, prowadzących z gabinetu księgowej ku salom wystawowym.

 

*             *             *

Powróćmy do austriacko-rosyjskiej artystki. I zacznijmy od tego, że w jej twórczości nie ma nic łączącego austriackość z rosyjskością, jest to zatem nie austriacko-rosyjska artystka, tylko Rosjanka tworząca w Austrii albo Austriaczka pochodzenia rosyjskiego. Cóż, Miodek to ja nie jestem, ale taką mam intuicję. Skoro się już czepiam: prezentowano ją po angielsku, zamiast pozwolić jej mówić w ojczystym języku (podczas późniejszego zwiedzania mówiła piękną mową Dostojewskich, Tołstojów i Bułhakowów, za to kaleczyła charakterystycznym akcentem-proiznoszenijem angielski i niemiecki).

Spośród licznych jej martyrologicznych filmów i instalacji trzecie miejsce w rankingu przyznaję prezentacji z klocków lego, nadętej politycznie, na której „nadludziki” z góry ostrzeliwują i ciemiężą lud, a nano-ludziki po obywatelsku obsobaczają tanimi hasłami wiadomo kogo, nieobecnego w instalacji, bo pachnącego pośród złota i bursztynów Kremla. Generalnie wystawa przemyca pogląd „Gułag jest wieczny, ponadczasowy”.

Drugie miejsce przyznaję krótkiemu filmowi (tytuł: „Próbując przetrwać”), podobno własność galerii czy muzeum w Helsinkach, na którym to filmie trzynaście laleczek „wańka-wstańka” pada i wstaje, grunt im się trzęsie pod nogami to lekko, to z energią atomową, one się kolebią to równo, to w bezładzie, a kiedy „burza narasta”, obijają się o siebie z trzaskiem, całość makabryczna, bo te laleczki uśmiechnięte, a ich los całkiem bezładny i ponury, niektóre odpadają poza ramy monitora, zostają trzy najdzielniejsze, a właściwie przypadkowo ocalałe. Naprawdę mocne przesłanie, nie więcej niż 100 sekund.

Jednym z eksponatów (trzeba przyznać, że niektórzy zwiedzający sami są eksponatami nierzadko bardziej wstrząsającymi) są sfotografowane kozy, które ze zręcznością kotów łażą po gałązkach jakiegoś subtropikalnego orzechowca tak wysoko, że i żyrafy by się nie powstydziły, orzechy orzechowca podskubują wraz z listkami, potem ponoć – po przejściu układu trawiennego – orzeszki owe są rarytasem drogich restauracji. Tu akurat martyrologii nie doszukałem się.

Zdecydowanie pierwsze miejsce dostaje… mój projekt opisany powyżej: wszak powstał podczas tej wystawy i jest performance’m do niej przynależącym…

 

*             *             *

Aha, i jeszcze ten katalog win! Nie pijam win. A katalog leżał na parapecie na zapleczu, przy posterunku ochrony. Zachwycony jestem tym, że na 125 stronach opisano – przedstawiając odpowiednio mapy – mikroregiony całego świata, w których produkuje się takie a nie inne rodzaje win i szampanów i co tam jeszcze... Naprawdę porządny kawał dobrej roboty branżowej. Pracuję w międzynarodowej izbie gospodarczej, pomysł wykorzystam.

Na zapleczu zaś, kiedy juz wychodziłem na ostatnią kolejkę do Grodziska, grupa totumfackich łoiła z artystką biały płyn wydzielający opary znajome mi z rosyjskich peregrynacji. Jakież to mało inteligenckie...

Za Tuwimem posyłam pozdrowienia artystom uprawiającym sztukę współczesną w taki sposób, że sami chyba za nią nie nadążają: TUTAJ.

/Czytelnik chyba wyczuwa nutkę żartobliwą...?/

Uwaga: słowo „opera” oznacza w pewnym języku „dzieło, owoc pracy”.

 

 

[1] Pisanie recenzji z nieistniejących książek nie jest wynalazkiem Lema; nie tylko u pisarza współczesnego - J.L. Borgesa - znajdujemy takie próby (np. jako "Omówienie dzieła Herberta Quaine" w tomie "Labirynty"), koncept sięga dalej - i nawet Rabelais nie był pierwszym, który go użył. Lecz "Doskonała próżnia" jest kuriozalna o tyle, że chce być antologią tylko takich właśnie krytyk. Systematyczność pedanterii czy żartu? Podejrzewamy autora o intencję żartu, a wrażenia tego nie osłabia wstęp - sążnisty i teoretyczny, w którym czytamy: "Pisanie powieści to forma utraty swobód twórczych. (...) Z kolei recenzowanie książek to katorga jeszcze mniej szlachetna. O pisarzu da się przynajmniej powiedzieć, że sam siebie zniewolił - obranym tematem. Krytyk jest w gorszym położeniu: jak katorżnik do swych taczek, tak do dzieła omawianego przykuty jest recenzent. Pisarz traci wolność we własnej, krytyk - w cudzej książce". Patrz: http://solaris.lem.pl/ksiazki/apokryfy/biblioteka21wieku/366-stanislaw-lem-doskonala-proznia ;

 
Jan Herman
O mnie Jan Herman

...jaki jestem - nie powiem, ale poczytaj blog... Więcej o mnie znajdziesz w książce Wł. Pawluczuka "Judasz" (autor mnie nie zna, ale trafił w sedno). O czym jest ta książka? O zmaganiu się człowieka z własnym losem, wiecznością, z Panem Bogiem. O miłości, zdradzie, rozpaczy i ukojeniu. Saszka, prosty chłopak z białoruskiej wioski, po rewolucyjnej zawierusze, podczas której doświadczył wszystkiego, wraca w rodzinne strony i próbuje żyć tak jak inni. Ale kiedy spotyka samozwańczego proroka Ilię, staje się jego najwierniejszym uczniem i apostołem... Opowieść o ludzkich głodach - seksualnym i religijnym - o związkach erotyki i polityki, o tłumionej naszej prawdziwej naturze, o nieortodoksyjnej, gnostyckiej i prawosławnej religijności, tajemnicy i manipulacji wreszcie.................................................... UWAGA: ktokolwiek oczekuje, że będę pisał koniecznie o sprawach, które są "na tapecie" i konkurował na tym polu ze znawcami wszystkiego - ten zabłądził. Piszę bowiem dużo, ale o tym najczęściej, co pod skorupą się dzieje, a widać będzie za czas jakiś.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura