Jan Herman Jan Herman
2724
BLOG

Moje świadectwo o dogrywce

Jan Herman Jan Herman Polityka Obserwuj notkę 29

W dniu 25 listopada rano zadzwonił do mnie urzędnik z Imielina (Urząd Dzielnicy Ursynów) i zaprosił na drugą turę do Obwodowej Komisji Wyborczej (byłem na liście rezerwowej). Potwierdziłem, ale wtedy dopiero się zaczęło.

Pan urzędnik zaznaczył, że zaproszenie jest aktualne tylko wtedy, jeśli zgodzę się być przewodniczącym komisji. Zdziwiony, zgodziłem się, ale przypomniałem, że przewodniczącego wybiera komisja na swoim zebraniu, na co on zapewnił, że w sobotę (mam się stawić na spotkanie komisji i przyjęcie materiałów wyborczych) dostarczony będzie protokół wyboru.

Na pytanie, co się stało z poprzednim przewodniczącym komisji – nie uzyskałem odpowiedzi.

Mejlem dostałem za to od niego spis członków komisji, z zaznaczeniem, że trójka osób (z przewodniczącym) zrezygnowała[1].

W sobotę, 29 listopada, jestem jako pierwszy w lokalu „mojej” komisji, a po kilkunastu minutach pojawiają się dziewczyny: Agnieszka (wiceprzewodnicząca), Żaneta, Maria, Daniela, Ola, a zamiast Elżbiety – jakiś młody chłopak.

Przywieziono materiały. W nich to co trzeba, a także protokół wyboru przewodniczącego oraz lista członków komisji, ze mną na pozycji przewodniczącego. Czytelniku! Materiał ze mną w roli przewodniczącego był już gotowy! W tej roli zatem podpisałem odbióe materiałów.

Dziewczyny sprawnie urządziły meblami i kotarami oraz flagami i godłami całe pomieszczenie: to szkolna sala gimnastyczna, którą dzieliliśmy z inną komisją (podzielona na pół, przegrodzona stojakami i kotarami).

Brałem pod uwagę to, co oczywiste: w Warszawie tym razem komitety wyborcze wystawiły tak wielu chętnych do komisji wyborczych, że odbyło się losowanie. Oznacza to dla mnie informację, że wszyscy członkowie „mojej” komisji to osoby związane z jakąś partią, poza przedstawicielem szkoły goszczącej komisję (taki warszawski zwyczaj, nie wiem jak jest w innych miastach) i poza bardziej lub mniej otwarcie to mówiącym przedstawicielem administracji gminnej (też tutejszy zwyczaj). No, i ja, bezpartyjny, z „łapanki na przewodniczącego”.

Podpytuję dziewczyny o powody odejścia trójki członków. Odpowiedzi co najmniej enigmatyczne. Nie naciskam, w końcu mamy razem spędzić w pracy kilkanaście nielekkich godzin. Dopiero przewodnicząca „sąsiedniej komisji” dała mi do zrozumienia, że młody chłopak nie wytrzymał z dziewczynami, które się samorządziły. OK, muszę zatem sam przyjąć jakiej podejście do sprawy[2].

W ostatniej chwili dałem dziewczynom do przeczytania, a Agnieszcze (V-ce) do podpisania protokół wyboru mnie do rolo przewodniczącego. Tuż po tym przybyła Komisja Weryfikacyjna „odebrać” pomieszczenie (dziewczyny mistrzowsko wykonały robotę) i zabrała protokół. Teraz jestem legalnym przewodniczącym.

Ustalamy grafik na dzień wyborów – kto kiedy siedzi, tak żeby zawsze było 4 osoby lub więcej – i jazda do domu. Dla siebie wyznaczyłem siedzenie w komisji od początku do końca. „Zasada ograniczonego zaufania”.

Komisja „moja” nie ma odrębnego pomieszczenia na skarby (karty do głosowania itp.), dzielimy je z sąsiadami. Trudno. Dopilnowuję zaplombowania – i do domu.

 

*             *             *

Następnego dnia znów jestem pierwszy. Za chwilę przychodzą inni i robota się zaczyna. Rutyna: obywatel przychodzi, jest legitymowany, sprawdzany na liście, otrzymuje – za podpisem – kartę i sobie głosuje jak umie. Do 12-tej – zaledwie 220-tu na 1890. Ok. 17.30 – już 700. Ostatecznie – 890.

Miałem momenty przemęczenia, ale dzięki dziewczynom nawet zdrzemnąłem się w specjalnym pomieszczonku na godzinkę. No, pięknie. W ogóle miały taki styl, że przewodniczący nie siedzi przy spisach, tylko „szefuje”. Ale „nie dałem się”, osobiście wydałem prawie 200 kart.

Pioruńsko zimno. Drzwi wciąż „chodzą, a na dworzu mróz, sala gimnastyczna wysoka, ciepłe powietrze ucieka w górę. Ratujemy się jak kto może.

Dziewczyny są solidne.

Mężów zaufania i podobnych atrakcji – nie ma, choć bywają obywatele manifestujący swoje poglądy w sposób widoczny i słyszalny. Bez ekscesów.

 

*             *             *

O 20.33 zacząłem rozumieć, dlaczego poprzednik zrezygnował. Dziewczyny po prostu zaczęły „zwijać majdan”. Wynosiły stoliki i krzesła, zdejmowały kotary, no, ruina. O 20.50 pomieszczenie wyglądało tak, że żadna komisja weryfikacyjna nie zaakceptowałaby go. A ludzie przychodzili głosować i korzystali z coraz chudszego wyposażenia. Rzeczpospolita babska, proszę feministek, właśnie tak wygląda.

Patrzyłem na to. Nie byłem spokojny, ale dopóki obywatele postronni nie reagowali – nie widziałem potrzeby „rządzenia”.

O 21-wszej, w porozumieniu z szefową sąsiedniej komisji – zamknąłem na klucz wejście do szkoły. Dziewczyny zbiegły się – otwieraj urnę, liczymy (wcześniej trzeba zakleić „wpust”, ale odpuściłem to sobie). Gdyby urna nie była „na klucz” – pewnie nie miałbym nic do gadania.

Zmusiłem dziewczyny – które w międzyczasie urządziły narastający ptasi koncert – by przez minutę-dwie wysłuchały mojego „referatu”. Brzmiał on tak”

  1. Najpierw liczymy w spisach wyborców liczbę wydanych kart. To będzie nasza liczba podstawowa;
  2. Potem wyjmuję (JA lub inna, ale JEDNA osoba) karty z urny i weryfikuję na trzy kupki: Sasin, Gronkiewicz, nieważne;
  3. Potem każda z kupek jest liczona;
  4. Potem się protokołowo bilansujemy;
  5. Potem protokół „wchodzi” do systemu: jeśli OK, drukujemy protokół, wszyscy podpisujemy, wszyscy wolni poza mną i Agnieszką (wiceprzewodniczącą);
  6. Stałem przed szóstką wściekłych do białości dziewczyn: ich celem był jak najszybszy powrót do domu, chciały rzucić się na głosy, każda swoje podliczyć i potem sumować. Użyłem zdecydowanych słów i tonu, by je wyciszyć, ale odtąd już się nie przyjaźnimy;

Głosy liczy Komisja (OKW), tak jest w regulaminie. I to było moje minimum: Komisja, a nie podgrupy.

Zacząłem – otworzywszy  urnę – kartę po karcie brać do ręki i wrzucać na trzy kupki. 16 razy głośno zaznaczyłem: głos nieważny. Unosiłem tę kartę by wszystkie mogły obejrzeć. Mogły mieć inne zdanie, mogły mi podawać karty z urny, mogły wszystko. One tymczasem nie patrzyły, co robię, tylko zliczały już te karty, które odkładałem na kupki. Agnieszka zaś wybierała z urny karty i ustawiała je w zgrabne pakiety, nie weryfikując. Pomagało mi to trochę.

Czytelniku! 890 głosów podzielone przez 30 gł./min. (takie tempo oglądania karty: 2 sekundy na jedną kartę) – to daje 29 minut. Oddalam zarzut, że sztucznie przedłużałem cokolwiek. I zarzut, że „gwiazdorzę” (pojawił się ze strony jednej z dziewczyn, która akurat bojkotowała robotę po 21-wszej).

Okazało się, że suma głosów oddanych (na Gronkiewicz, na Sasina, nieważnych) była nie taka, jak suma kart wydanych. Powinniśmy liczyć  od nowa „kupki” i podpisy w spisie wyborców. Ale oto dziewczyny mnie uprzedziły: przecież wcześniej zliczały to wszystko zanim dałem „komendę”, i poprawiły bilans (nie wiem jak), zanim je zapytałem kurtuazyjnie, co robić z nie-bilansem.

Ustąpiłem.

 

*             *             *

Pan informatyk „od systemu”, będący nie tylko w komitywie z „moimi” dziewczynami, ale podobno (zasłyszałem) pomagał liczyć głosy w poprzedniej turze – starał się być na tyle „blisko spraw” (oczywiście, współkomentując z nimi moje „skandaliczne rządy”) – że w pewnym momencie poprosiłem go, by nie przeszkadzał. Zrobiłem to dyskretnie, na boku, ale stanowczo. Myślałem, że zrozumiał.

Kiedy stawiłem się przy jego komputerze, po 2-ch-trzech pytaniach protokolarnych zaczął pytać mnie o to, ile razy byłem w komisji, ile razy byłem przewodniczącym. Poprosiłem go, podniesionym głosem, żeby odstąpił od takich pytań i uwag oraz komentarzy.

Nie pomogło. Widział głosy nieważne (przyniosłem je, aby podać szczegółowo przyczyny „unieważnienia”, zaczął wskazywać, z uwagą, że to jest głos ważny, a to nie.

Tu potrzebne wyjaśnienie: w protokole elektronicznym wymienia się 2 przyczyny „unieważnienia”: wskazanie „iksem” dwóch osób albo nie wskazanie żadnej. Tymczasem na „naszych” kartach wpisywano np. Joannę Erbel, przekreślano nazwiska, dopisywano uwagę „wybory nieważne”, itd., itp.  Nawet jeśli 11 razy popełniłem błąd uznając głosy za nieważne – to przecież przy liczeniu zawsze podnosiłem taki głos do góry i ogłaszałem: głos nieważny. Oczywiście, dziewczyn to nie obchodziło.

Żeby nie bełtać w głowach i protokole, dokonałem zapisu: z inicjatywy przewodniczącego komisja uznała takie to a takie za nieważne. Wziąłem tym samym odpowiedzialność na siebie, ale wskazałem, że decyzje podjęła komisja.

Kiedy wróciłem do sali gimnastycznej – dziewczyny czekały na ławeczce. Stoliki zniknęły. Rozłożyłem 4 egzemplarze protokołu na podłodze i poprosiłem, by podpisały każdą kartkę. One jednak wolały pozbierać te kartki z podłogi, czym wywołały oczywisty bałagan. Przywróciłem zatem porządek.

Ok. 23-ciej dziewczyny poszły do domu.

Około 23.30 komisja została „rozliczona” w Urzędzie Gminy.

Podaliśmy sobie z Agnieszką ręce. Wcześniej podałem też rękę informatykowi.

Niniejsze traktuję jako rozliczenie mojej pracy przez Obywatelami.

Pieniądze za tę pracę – o ile będą – przyjmę, ale nie upieram się.

Niniejszego pisma nie złożę nigdzie w formie oficjalnej

 

 

[1] Mniej-więcej od 45 lat uczestniczę w rozmaitych wyborach, to w komisjach skrutacyjnych albo wyborczych, to jako kandydat na różne funkcje. Ostatnie moje doświadczenia z PKW – to przewodniczenie Obwodowym Komisjom podczas referendum nad odwołaniem Pani Prezydent a potem przy eurowyborach. Mam o sobie mniemanie, że znam formalia i różne ciekawe okoliczności rozmaitych głosowań;

[2] Kiedy wykonana jest najcięższa robota pierwszej tury wyborów, i teraz jest tylko łatwa do obsłużenia dogrywka, a tymczasem troje członków, z przewodniczącym, rezygnuje, zaś wiceprzewodnicząca nie chce być przewodniczącą – to tylko ktoś bezmyślny nie ma czerwonego światełka w głowie. Skoro nie mam od dziewczyn wyjaśnień – włączam u siebie tryb „ograniczone zaufanie, 100% poprawności procedur”;

Jan Herman
O mnie Jan Herman

...jaki jestem - nie powiem, ale poczytaj blog... Więcej o mnie znajdziesz w książce Wł. Pawluczuka "Judasz" (autor mnie nie zna, ale trafił w sedno). O czym jest ta książka? O zmaganiu się człowieka z własnym losem, wiecznością, z Panem Bogiem. O miłości, zdradzie, rozpaczy i ukojeniu. Saszka, prosty chłopak z białoruskiej wioski, po rewolucyjnej zawierusze, podczas której doświadczył wszystkiego, wraca w rodzinne strony i próbuje żyć tak jak inni. Ale kiedy spotyka samozwańczego proroka Ilię, staje się jego najwierniejszym uczniem i apostołem... Opowieść o ludzkich głodach - seksualnym i religijnym - o związkach erotyki i polityki, o tłumionej naszej prawdziwej naturze, o nieortodoksyjnej, gnostyckiej i prawosławnej religijności, tajemnicy i manipulacji wreszcie.................................................... UWAGA: ktokolwiek oczekuje, że będę pisał koniecznie o sprawach, które są "na tapecie" i konkurował na tym polu ze znawcami wszystkiego - ten zabłądził. Piszę bowiem dużo, ale o tym najczęściej, co pod skorupą się dzieje, a widać będzie za czas jakiś.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka