Jan Herman Jan Herman
218
BLOG

Rynek nomenklaturowy czy spółdzielczość komunarna?

Jan Herman Jan Herman Polityka Obserwuj notkę 1

Obu pojęć tytułowych używam ostatnio wystarczająco ostrożnie, by znać już – jako tako – reakcję Czytelnika, kiedy zacznę pisać o tej alternatywnie otwarcie.

No, to zaczynam

Rynek nomenklaturowy – to gospodarka skoncentrowana i zmonopolizowana, w której top-biznes i top-administracja dzielą się stanowiskami i i korzyściami. Wykwitem takiej gospodarki, najdojrzalszym jak dotąd jej owocem, jest partnerstwo publiczno-prywatne. W założeniach „ideowych” ta formuła polityczno-gospodarcza zmierza ku temu, by publicznymi pieniędzmi i innymi dobrami wspólnymi wesprzeć prospołeczne inicjatywy prywatne, albo ku temu, by do przedsięwzięć budżetowych zaprosić podmioty prywatne. Jednak realny efekt jest w obu przypadkach taki, że powstają nieformalne związki między decydentami administracji i decydentami biznesu powodują przepływy majątkowe i prerogatywy decyzyjne od strony publicznej ku stronie prywatnej, a wypracowane korzyści zasilają biznes, który wynagradza nie sferę publiczną jako całość, tylko ów „przyjazny” korpus urzędniczo-polityczny. Na przykład administracja dokłada się do budowy autostrady kosztującej tyle, jakby była brukowana złotem, zarządzanej potem przez prywatne konsorcjum, w którym zasiadają byli urzędnicy-politycy albo osoby przez nich wskazane. Jaskrawo patologiczną postacią takiego „partnerstwa” są Narodowe Fundusze Inwestycyjne albo Otwarte Fundusze Emerytalne, które powstały „obok” formuły partnerstwa publiczno-prywatnego, ale w pełnej z nią zgodzie. Ostatecznie taka gospodarka zmierza do postaci Multi-Funduszu, gdzie funduszem nazywamy zasoby narodowe-społeczne (grunty, wody, infrastruktura, instytucje bankowo-ubezpieczeniowe i budżetowe i para-budżetowe, „kapitał ludzki”, placówki dziedzictwa narodowego, obiekty znaczące dla sportu, kultury, nauki, edukacji, instalacje specjalnego znaczenia, rynki dystrybucyjne i rynki pozyskiwania). Fundusze takie pozostają pod kontrolą bardziej lub mniej rozbudowanej oligarchii, całkowicie obsadzonej kadrowo przez nomenklaturę prywatno-polityczną. W Polsce top-esencją rozwiązań opisanych powyżej jest (ostatnio „zamrożona”) spółka akcyjna Polskie Inwestycje Rozwojowe.

Spółdzielczość komunarna – to gospodarka będąca tyglem lokalnych-środowiskowych inicjatyw gospodarczych funkcjonujących komercyjnie, ale nastawionych na zaspokojenie (z dochodów) potrzeb pracującej załogi i ich rodzin oraz wsparcie lokalnej społeczności, w tym redukcję wykluczeń i zapobieganie im. Tryb powstanie spółdzielni komunarnej – poniżej nieco, tu zaś trzeba podkreślić, że korzysta ona z tzw. dobrych doświadczeń takich jak wzajemnictwo pomocnicze, kasy chorych, spółdzielczość bankowa, ogrodnictwo działkowe, spółdzielczość mieszkaniowa, pracy i socjalna, izraelskie kibuce i moszawy, mikrobankowość, skauting (harcerstwo, ale też wolontariat PCK, LOK, itp.), „Markotyzm” (mowa o formułach takich jak Barka, Kofoed, Markot). Tak pojmowane spółdzielnie mogą powstać poprzez „kaskadowe” spółki komandytowe: kiedy do „zwykłej” spółki (a może fundacji, stowarzyszenia) komandytowo doszlusowują 2-3 osoby przedsiębiorcze, stają się one dla tej spółki „kapitałem innowacyjnym”. Ta nowa spółka (już komandytowa) „przysposabia” kolejne osoby przedsiębiorcze, powstaje nieco „większa” spółka komandytowa. I tak „przystosowujemy” kolejne osoby przedsiębiorcze, aż okazuje się, że krystalizuje się podmiotowa grupa „przysposobionych”, stanowiąca w rzeczywistości spółdzielnię (bo takie są rzeczywiste więzi wewnątrz tej grupy), choć formalia w ogóle tematu spółdzielczości nie podejmują. To jedno z możliwych rozwiązań, zapobiegające niedoróbkom choćby spółdzielni socjalnych. Powiedzmy na koniec, że spółdzielczość komunarna – opisana jak tutaj lub dowolna inna – nie istnieje w polskiej gospodarce jako „gałąź”, choć jej zręby można zauważyć na przykład w Hiszpanii (największa spółdzielnia świata – Mondragón).

 

*             *             *.

 Ze strony „Ekonomia społeczna”: W Polsce spółdzielnie generują 2% miejsc pracy i 1% PKB. Europejska średnia to odpowiednio 2,5% i 6%. Ta dysproporcja stale się zwiększa, bo liczba i wielkość spółdzielni stale się kurczy. Czy to powód do zmartwienia?

„Po 1945 roku warunki działania spółdzielczości zostały diametralnie zmienione i całkowicie podporządkowano ją polityce państwa. W ciągu kilkunastu lat po wojnie poddana została odgórnym procesom etatyzacji, centralizacji i biurokratyzacji, wymuszono na niej praktyczną monopolizację pewnych sfer życia społeczno-gospodarczego (mieszkalnictwo, handel detaliczny, zaopatrzenie rolników i skup produktów rolnych), co więcej na przełomie lat 40. i 50. włączono ją w próby siłowej kolektywizacji rolnictwa (poprzez rolnicze spółdzielnie produkcyjne). Wszystko to sprawiło, że mimo bezprecedensowego rozwoju jej potencjału gospodarczego (udział w PKB pod koniec lat 80. dochodził do 12%), zatraciła swój samorządny i społeczny charakter, członkowie utracili jakikolwiek wpływ na to, co działo się w ich spółdzielniach, w większości przestali utożsamiać się z nimi, traktując je jako element aparatu partyjno-państwowego. Przyczyniło się to do ugruntowania negatywnego wizerunku spółdzielczości po zmianach ustrojowych 1989 roku, kiedy to nastąpiła gwałtowna przebudowa systemu spółdzielczego w Polsce” (to cytat ze strony Krajowej Rady Spółdzielczej).

I znów za „Ekonomią społeczną”: Według International Co-operatives Alliance (ICA), na całym świecie członkami spółdzielni jest nie mniej niż 800 milionów ludzi i tworzą one 100 milionów miejsc pracy – o 20% więcej niż międzynarodowe korporacje! Według najnowszego raportu ICA „Global300”, w 2008 roku trzysta największych spółdzielni na świecie tworzyło 1600 mld dolarów przychodów – gdyby liczba ta była wartością PKB, spółdzielnie można by określić dziewiątą gospodarką świata, lokującą się między Rosją i Hiszpanią.

Wbrew panującym w naszym kraju stereotypom, spółdzielczość wcale nie jest domeną krajów rozwijających się – ba, wyraźnie aktywniej działa w krajach najbogatszych i największych gospodarkach. Ze wspomnianej sumy 1,6 bln dolarów 28% przypada na Francję, 16% – na Stany Zjednoczone, 14% – na Niemcy, 8% – na Japonię, a 7% – na Holandię. Pod względem przychodów największą spółdzielnią w sektorze finansowym był francuski Crédit Agricole Group (przychody: 104 mld dol.), w dziedzinie produkcji rolniczej – japoński Zen-Noh, czyli Narodowa Federacja Spółdzielni Sektora Spożywczego (57 mld dol.), w handlu – niemiecka ReWe Group, do której należą m.in. z sieci sklepów REWE, Billa i Selgros (50 mld dol.), w ubezpieczeniach – znane skądinąd w Polsce holenderskie Eureko (28 mld dol.). Największą na świecie wielobranżową spółdzielnią pracowników jest Mondragon (23 mld dol.) – siódma pod względem obrotów firma Hiszpanii.

Cytuję za inną stroną internetową polskiej spółdzielczości:

Międzynarodowy Związek Spółdzielczy w 2013 roku opracowywał raport prezentujący 300 największych spółdzielni na świecie. Wspólnie z EURICSE (Europejskim Instytutem Badań Spółdzielczości i Przedsiębiorstw Społecznych w Trento) przygotował specjalne wydanie „World Co-operative Monitor”. Zawarte w nim dane finansowe dotyczące spółdzielni z 56 krajów (w tym Polski) pochodzą z 2011 roku.

 

Raport uwzględnia wszelkie rodzaje spółdzielczości - począwszy od spożywczej poprzez handlową aż po bankową i finansową. Zbiór danych potwierdza niestety to, o czym wszyscy spółdzielcy w Polsce mówią od dawna. Mianowicie – polska spółdzielczość jest – między innymi poprzez nieodpowiednie środowisko prawne – w odwrocie. Raport pokazuje, że spółdzielcza forma gospodarowania na świecie rozwija się. Jest popularna w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Francji, Wielkiej Brytanii, Australii czy Japonii. W Polsce nie ma szans na rozkwit, a dodatkowo wielu kojarzy się z poprzednim ustrojem. To ciekawe. Bo nikt chyba nie zgodzi się z twierdzeniem, aby USA czy inne wysoko rozwinięte kraje zachodnie budowały swoje modele gospodarcze w oparciu o komunistyczne schematy zarządzania? Żadna polska spółdzielnia nie została uwzględniona w raporcie. Przyczyną do zmartwień nie jest tutaj fakt, że polskie spółdzielnie nie bogacą się i nie maksymalizują zysków – w końcu nie jest to ich celem. Chodzi raczej o skalę działania – na świecie spółdzielnie posiadają duże zasoby finansowe, gdyż skupiają wielu członków i ich kapitały. W Polsce wręcz odwrotnie, dlatego też ich zasobność jest nieporównywalna z japońską czy francuską – i to jest powód do zmartwień.

 

*             *             *

Kilkadziesiąt miesięcy temu z okazji konferencji naukowej opublikowałem referat zawierający proponowane rozwiązania społeczne zmierzające do zahamowania postępującej lawiny wykluczeń i podjęcia „narodowego” wysiłku remutualizacyjnego, socjatrycznego (krótka notka: TUTAJ). Zawarłem tam taką analizę:

Trash-society

Polską „A” zwykło się nazywać te elementy naszej nadwiślańskiej, przybałtyckiej, wzdłuż-odrzańskiej, nord-karpackiej rzeczywistości, które choćby „z wierzchu” robią wrażenie cywilizowanych – przy czym słowo „cywilizacja” jest u nas niemal synonimem słowa „Zachód”: Hoch-Europa (Benelux, Francja, Niemcy, Brytania), Ameryka i najbardziej na „zachód” Japonia, Taiwan, Singapur, Australia.

Polską „B” zwykło się u nas nazywać to co swojskie i przaśne, zanurzone w tradycji – najczęściej ludowej i patriotycznej – zakotwiczone w obszarach mocno prowincjonalnych, z naciskiem na parafialność. Ta Polska jest rozmodlona, rozpostarta między Matki Boskie ulokowane w różnych miastach, obyta w łataniu swoich dziur budżetowych dobrami wykradzionymi z „ziemi niczyjej”, czyli niezbyt dobrze pilnowanej.

Jest jeszcze Polska „Ś” nie dająca się sklasyfikować, rozpostarta między „moherowością” i „kombatanctwem drugowojennym”, zanurzona w krańcowo przykrych wykluczeniach, w tradycji roszczeniowej, apatyczna, aktywizująca się co najwyżej na rozmaite zawołania drukowane Dużymi Literami, ale niezdolna do czytania małych liter, którymi są upstrzone wszelkie instrukcje, umowy, programy, niezdolna zresztą w ogóle do czytania ze zrozumieniem.

Nietrudno zgadnąć, że używając literki „Ś” mam na myśli coś dramatycznie słabego, zapóźnionego, ubogiego, bezproduktywnego. Jak odpad. Słuszny domysł.

Ponarzekawszy niegdyś w rozmaity sposób na unoszące się szarą mgłą po Polsce zło – zwracam teraz baczniejszą uwagę na to, „jak to się robi”, czyli na mechanizmy i interesy wagi cięższej, które zawiadują naszą rzeczywistością.

Znalazłoby się tych mechanizmów i interesów niemało. Mnie interesują te, które budują nową jakość społeczną, w postaci trash-society. Te mechanizmy to (1) lemingizacja postaw, (2) areburyzacja obywatelstwa, (3) autystyzacja zachowań.

LEMINGIZACJA POSTAW

Słowo „leming” zrobiło w Polsce ostatnio karierę jako symbol „bezwolnego entuzjazmu” dla poczynań Władzy, która traktuje lud jak „karmę” w taniej jadłodajni i zarazem jak kocie łby nadające się do brukowania drogi karier. Przywołując mit o suicydalnych postawach lemingów trafiamy w sedno: lemingi zastępują, niczym proteza, klasę średnią, czyli przedsiębiorczość biznesową, społecznikowską, artystyczną. Stanowią masę janczarów i hunwejbinów, którzy są wysyłani na pierwszy front walki z „dysydentami” i „nieprzystosowanymi”, nieświadomi, że są zaledwie mięsem armatnim, którym wysługują się „operatorzy systemu”, kierujący cały ustrój ku przepaści.

AREBURYZACJA OBYWATELSTWA

Obywatelstwo – to w powszechnym odczuciu zdolność do podmiotowego pełnienia roli suwerena politycznego poprzez mechanizmy samorządnościowe. W moim przekonaniu warunkiem takiego obywatelstwa jest rozeznanie (wystarczające) w sprawach publicznych i gotowość (bezwarunkowa) do czynienia ich lepszymi. Obywatel a’rebours – to obywatel rejestrowy, który zamienił powyższe na prostą, ale obezwładniającą formułę „informuj, płać, głosuj, pokornie słuchaj”. Otóż „lemingi” to co najwyżej obywatele a’rebours, egzaltujące się swoimi rejestrowymi wyznacznikami obywatelstwa, niezdolne zauważyć, że skaczą w przepaść, wcześniej wypchnąwszy w nią świadomych rzeczy „dysydentów”.

AUTYSTYZACJA ZACHOWAŃ

Autyzm to taka choroba, która jest bliska pojęciu „emigracji wewnętrznej”: osobnik nią dotknięty krańcowo ogranicza swoje kontakty z otoczeniem, zamyka się w czymś, co być może jest jego własnym światem, a być może pustką rozpaczliwą. Przez to wyhamowuje swój rozwój intelektualny i duchowy. Jego biologiczność nie przekłada się na jego role społeczne, których właściwie nie pełni. Autystyk społeczny zdolny jest jedynie do spazmów i wybuchów, a nie do racjonalnych zachowań. Patrzy na jedno, widzi drugie, komunikuje się wtedy kiedy „sam na to wpadnie” i niekoniecznie z tymi, z którymi tu-teraz trzeba.

Oczywistym skutkiem tych trzech procesów jest wtórny analfabetyzm obywatelski: postępujący brak aktywnego zainteresowania sprawami publicznymi (odnajdywanie ich wyłącznie w formule widowiska medialnego), niezdolność do podjęcia trudu „przebicia się” z własnymi pomysłami, ideami, inicjatywami, przedsięwzięciami, abdykacja z jakichkolwiek elementów społecznej kontroli poczynań „władzy”, postępująca niezdolność do ujmowania się za prawami swoimi i cudzymi, nawet jeśli te prawa są zapisane w Konstytucji i w ustawach, psycho-mentalna niezdolność do reagowania na pogarszanie się prawa (i praktyk) na tym polu.

Człowiek i mikro-wspólnota, naznaczona lemingizacją, areburyzacją i autyzmem społecznym – to nic innego, jak żywioł totalnie wykluczony, zamieniony w masę nierozpoznawalnych, anonimowych „bylektosiów”, mogących funkcjonować wyłącznie jako „ławica” reagująca odruchowo na bodźce zewnętrzne, których nie pojmuje, obawia się, nie potrafi przewidzieć, nie kontroluje w żaden sposób. W takiej „ławicy” funkcjonuje jeszcze Naturalna Żywotność Ekonomiczna (Natural Economic Vitality – NEV), ale już Przedsiębiorczość (ukorzeniona w środowisku i wynikająca z jego potrzeb) jest rugowana przez pozaśrodowiskowe, obce Rwactwo Dojutrkowe (działające w formule „skubnij i zmykaj”).

 

*             *             *

Formuły opisane powyżej, tytułowe, są – można powiedzieć – sprzeczne antagonistycznie, czyli nie do pogodzenia. Przy czym pierwsza, rynek nomenklaturowy, z oczywistych powodów jest „urzędowa”, wspierana i doskonalona przez Państwo, a druga – choć stanowiła „flagowy okręt” ustrojowy Solidarności (patrz: Samorządna Rzeczpospolita) i zapisana została w Konstytucji (patrz: art. 20 o społecznej gospodarce rynkowej) – jest wciąż zaledwie postulatem pęczniejącej i pogłębiającej się społeczności wykluczonych.

Zmierzam ku komplementarności, która przecina gordyjski węzeł antagonizmu: zakładając trafność opisu „elektoratu” polskiego zawartego choćby we wczorajszej notce (TUTAJ) zmierzam do tego, że polityczną formułę Państwa Równoległego (TUTAJ) warto i powinno się wesprzeć gospodarczą formułą spółdzielczości komunarnej.

 

Jan Herman
O mnie Jan Herman

...jaki jestem - nie powiem, ale poczytaj blog... Więcej o mnie znajdziesz w książce Wł. Pawluczuka "Judasz" (autor mnie nie zna, ale trafił w sedno). O czym jest ta książka? O zmaganiu się człowieka z własnym losem, wiecznością, z Panem Bogiem. O miłości, zdradzie, rozpaczy i ukojeniu. Saszka, prosty chłopak z białoruskiej wioski, po rewolucyjnej zawierusze, podczas której doświadczył wszystkiego, wraca w rodzinne strony i próbuje żyć tak jak inni. Ale kiedy spotyka samozwańczego proroka Ilię, staje się jego najwierniejszym uczniem i apostołem... Opowieść o ludzkich głodach - seksualnym i religijnym - o związkach erotyki i polityki, o tłumionej naszej prawdziwej naturze, o nieortodoksyjnej, gnostyckiej i prawosławnej religijności, tajemnicy i manipulacji wreszcie.................................................... UWAGA: ktokolwiek oczekuje, że będę pisał koniecznie o sprawach, które są "na tapecie" i konkurował na tym polu ze znawcami wszystkiego - ten zabłądził. Piszę bowiem dużo, ale o tym najczęściej, co pod skorupą się dzieje, a widać będzie za czas jakiś.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka