Jan Herman Jan Herman
262
BLOG

Stygmat

Jan Herman Jan Herman Polityka Obserwuj notkę 0


 

Ktoś ty zacz – wiadomo. Tak zwane środowisko, albo tak zwana opinia – wypalają każdemu piętno żelazem pomówienia na czole, na tyłku, na duszy.

Uczeni nie byliby uczonymi, gdyby nie wymyślili konceptu „halo effect”, czyli arbitralnej oceny kogoś wyłącznie na podstawie ulotnego wrażenia, albo „correspondence bias”, czyli przypisywania komuś dodatkowych cech tylko dlatego, że ma jedną, oczywistą.

Wiadomo, na przykład, że wszystko co rude jest wredne i fałszywe. Wiadomo, że wieśniak to ciemniak. Warszawiak to cwaniak, bogacz to znieczulony zdzierca, murzyn to nierób i erotoman, tłuścioch to obżartuch. Często jest tak, że cały zespół cech mało atrakcyjnych, którymi ostemplowuje się kogoś, zawiera się w jednym dobrze wycelowanym słowie: kacap, helmut, komuch, pedał, cygan, czubek, podskakiewicz, wykształciuch, teściowa.

Bronimy się przed stygmatami. Walczymy o to, by Oświęcim nie był „polskim obozem zagłady”. By „polnische wirtschaft” nie oznaczało hulaszczej, lekkomyślnej nieroztropności. Inni walczą, by słowa „arab” albo „muzułmanin” nie były synonimem słowa „terrorysta”.

Bywa, że powstaje cały „ruch stygmatyzacyjny”: Inkwizycja zrodziła stygmat „czarownicy”, maccartyzm ostemplowywał każdego wątpiącego jako „komunistę”, w wielu krajach ludzie wykluczeni są widziani jako sami sobie winni, nieroby i fajtłapowaci „nieudacznicy”.

Niekiedy oswajamy stygmaty. Za mojej młodości wielu nosiło prześmiewcze koszulki z nadrukiem „jestem element antysocjalistyczny”. Jest jednak faktem, że chyba tylko w Polsce na ten temat ujawniło się tak figlarne poczucie humoru, w ZSRR noszenie takiej koszulki nie wpadłoby – na szczęście – nikomu do głowy, bo mogło się skończyć tak, jak to pokazuje do dziś niejaki Łukaszenka.

 

*            *            *

Polacy mieli w oczach świata powojennego kilka fajnych stereotypów: najweselszy barak w obozie socjalistycznym, niepokorne antykomuchy, najpracowitsi ludzie na „saksach”. Zawsze też mieliśmy opinię ludzi patrzących na Prawo i Państwo z przymrużeniem oka, niezbyt pochlebną.

Aby napisać to, co poniżej, i co uważam za najważniejsze w tej notce, czuję potrzebę zaznaczenia szczególnego stygmatu, jaki dotyczy wszelkich mocarstw, zwłaszcza imperialnych. Otóż „wiadomo”, że każdy władca supermocarstwa (kamaryla wiodąca w takim państwie) – to szubrawcy, plugawięta, podlece, totalitaryści, okrutnicy – bo, powiadamy, nie da się rządzić milionami ludzi, tysiącami czołgów, miliardowymi budżetami, bez użycia metod okrutnych, ale zbawiennych dla ładu i dyscypliny społecznej. Zdarzają się pośród mocarzy Mężowie, ale są wyjątkami, i tym stawia się pomniki. Zatem jeśli ktoś wyraża się o mocarzach w najgorszych słowach – nie wywołuje żadnej znaczącej reakcji, byle to robił z zagranicy. Że mocarz to chodzące zło – wiadomo.

I do rzeczy.

Polska w ostatnim 25-leciu odcięła się od wszelkich pozytywnych związków z Rosją i jej poplecznikami. Niby mamy jakieś kontakty biznesowe, niby kochamy rosyjską kulturę, ale nie przekłada się to na sztamę polityczną, poza drobiazgami albo specjalnymi pojedynczymi ruchami, zawsze traktowanymi jako wyjątki.

Odciąwszy się od Rosji jako spadkobiercy ZSRR, Polska znalazła sobie dwa inne oparcia w przestrzeni międzynarodowej: Unia Europejska jako agregująca się „plazma” gospodarcza (plazma, bo oparta na różnorodnym prawie lokalnym, zachowaniu resztek odrębności w przepływie kapitału, siły roboczej, towarów, wartości intelektualnej) oraz USA jako patron militarny. Odrębnie, ze względu na pontyfikat Polaka, zaznaczyło się w ostatnim ćwierćwieczu silne uzależnienie wewnętrznej polityki polskiej od racji Kościoła Katolickiego (hierarchii watykańskiej).

Stopień bezkrytyczności, z jaką Polska (Rzeczpospolita Polska) podchodzi do obu swoich „opcji” – każe domyślać się, że działają jakieś podskórne moce zniewalające, albo że polscy politycy-decydenci mają syndrom zniewolenia. Żadne inne państwo Europy Środkowej nie było i nie jest tak nadgorliwe w obu kierunkach.

No, i dorobiliśmy się trzech stygmatów:

1.      Polska to kraj obarczony „syndromem kolonialnym”, który z godną zastanowienia łatwością wyzbywa się kontroli nad filarami własnej gospodarki, wręcz uprasza globalnych spekulantów i finansjerę („inwestorów”) o to, by czuli się w polskiej gospodarce jak u siebie w domu;

2.      Polska to kraj, który niepełnoprawnie uczestniczy w przydziałach budżetowych Europy (patrz: choćby znacząco mniejsze niż w Europie dotacje rolnicze), a przyjmując pomoc-dotacje – oddaje je niemal natychmiast angażując firmy i fachowców z Europy, i jeszcze zadłuża się na tzw. wkład własny;

3.      Polska jest najwierniejszym kompanem Ameryki w jej działaniach terrorystycznych na całym świecie, bezkrytycznie biorąc na siebie współsprawstwo i odpowiedzialność za sprawy, w których nawet nie ma pełnego rozeznania, a pytań nie zadaje – i to jest najłagodniejsza ocena naszego samo-uzależnienia od USA;

Dwa pierwsze stygmaty powodują, że na salonach euro robimy za „podpitego nuworysza”, który w stylu „zastaw się a postaw się” szasta dobrem krajowym. Nie znam relacji, która mówiłaby o interwencjach polskich w sprawie równorzędnego traktowania Polski w sprawach gospodarczych, co oznacza, że fajne stanowiska w UE dawane są Polakom „z klucza” jako synekury. Wiem, wiem, synekurzyści zaraz wytłumaczą, jak ciężko pracują dla Europy i Kraju.

Trzeci stygmat ostatecznie przystemplowano, żywym ogniem, wczoraj. To, co ujdzie Amerykanom na sucho, Polsce będzie się długo odbijać czkawką. I tak postrzegano nas jako „piątą kolumnę” amerykańską w Europie, a współuczestnictwo w ewidentnej zbrodni, na jakie wskazano w wyroku Trybunału – praktycznie dobija nas jako „demokratów”. Nie pomaga przy tym jawne matactwo w tej sprawie w wykonaniu organów wymiaru sprawiedliwości, a szczególnie w wykonaniu osób bezpośrednio odpowiedzialnych.

Opowiadanie, że w ten sposób zapewniamy sobie bezpieczeństwo – to kpina ze zdrowego rozsądku. Spotkałem się też z opinią, że przecież trzeba bronić dobrego imienia, kiedy świat Polskę obsobacza. Odpowiadam: jeśli już się narozrabiało, to dobre imię odzyskuje się przyznawszy się, pożałowawszy szczerze, zadośćuczyniwszy, wsparłszy dochodzenia, zagwarantowawszy odstąpienie od inkryminowanych praktyk. A nie poprzez matactwa, odkręcanie kota ogonem, i wrzaski w stylu „postponują nas”.

 

Jan Herman
O mnie Jan Herman

...jaki jestem - nie powiem, ale poczytaj blog... Więcej o mnie znajdziesz w książce Wł. Pawluczuka "Judasz" (autor mnie nie zna, ale trafił w sedno). O czym jest ta książka? O zmaganiu się człowieka z własnym losem, wiecznością, z Panem Bogiem. O miłości, zdradzie, rozpaczy i ukojeniu. Saszka, prosty chłopak z białoruskiej wioski, po rewolucyjnej zawierusze, podczas której doświadczył wszystkiego, wraca w rodzinne strony i próbuje żyć tak jak inni. Ale kiedy spotyka samozwańczego proroka Ilię, staje się jego najwierniejszym uczniem i apostołem... Opowieść o ludzkich głodach - seksualnym i religijnym - o związkach erotyki i polityki, o tłumionej naszej prawdziwej naturze, o nieortodoksyjnej, gnostyckiej i prawosławnej religijności, tajemnicy i manipulacji wreszcie.................................................... UWAGA: ktokolwiek oczekuje, że będę pisał koniecznie o sprawach, które są "na tapecie" i konkurował na tym polu ze znawcami wszystkiego - ten zabłądził. Piszę bowiem dużo, ale o tym najczęściej, co pod skorupą się dzieje, a widać będzie za czas jakiś.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka