Jan Herman Jan Herman
196
BLOG

Cztery ścieżki cywilizacyjne

Jan Herman Jan Herman Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 0


 

Moim naturalnym stanem jest stan podróży. Jestem przykotwiczony nie do adresów, tylko do wehikułów. Tak jak inni musza odpocząć po trudach, niedogodnościach lotniczych, kolejowych, szosowych, nawet tramwajowych – ja dochodzę do formy na lotniskach, dworcach, przystankach, w portach i poczekalniach. Rodzi to – bywa – napięcia rodzinne, biznesowe, towarzyskie i zatrudnieniowe, a nawet sercowe – ale ileż otwiera perspektyw!

Przy tym nie kolekcjonuję destynacji, nie zaliczam: zapamiętuję twarze i chwile oraz nastroje, a nie nazwy i szpanerskie „byłem tu”. Stad nie zarabiam na swoim ciekawym, acz trudnym życiu, jak nie przymierzając Cejrowski, Pałkiewicz czy Pawlikowska. Nie szukam też wyzwań, ekstremów czy adrenaliny, jak lodowcowi Kamiński lub Kukuczka.

Jestem prostym, szeregowym globtroterem.

Za podstawową jednostkę miary podróżniczej uważam Kulturę. Jeśli przekroczę dużą rzekę, pasmo górskie, umowną granicę między wsią a miastem, między Kurpiami a Prusami (zwanymi Warmią-Mazurami), jeśli w wyszynkowni (zabiegałce) zmienia się dieta, a na ulicy mowa, czy choćby wymowa słów – nieomylnie wiem, że jestem na szlaku. I wcale nie muszę dla tej świadomości widzieć wielkiego betonowego napisu, przerastającego okoliczne sosny, ulokowanego na grzbiecie Uralu między Ufą a Czelabińskiem: AЗИЯ – choć akurat ten napis dla mnie oznacza wiele. Wystarczy kilkadziesiąt minut między mazowieckim miasteczkiem a Stolicą.

Ostatnich kilka lat związało mnie z przestrzenią podróżniczą między Grodziskiem a Warszawą. Jeszcze nie wiem, czy mam sobie to chwalić, czy potraktować jak przekleństwo. Obyś żył w ciekawych czasach – przeklinali wrogów Chińczycy. Co do ciekawych miejsc – chyba nie wypowiadali się.

Ciekawostka: drogę z Grodziska Mazowieckiego do Warszawy można pokonać na cztery sposoby, i za każdym razem podróżujemy w krańcowo różnej rzeczywistości kulturowej. Ja, który zjeździłem pół świata i rozumiem egzotyczne narzecza, który jadałem… nie, nie powiem, co jadałem… - wciąż od nowa zdumiewam się, jak przepaść dzieli WKD (kolejka podmiejska), Koleje Mazowieckie, autostradę i starą szosę. Cztery równoległe marszruty.

Zdecydowanie polecam WKD: to jest wiejska droga pokryta szynami, wijąca się między domostwami, zagajnikami, ogrodami (trochę ubajeczniam), po której w ciszy snują się ospale nowoczesne wagoniki jak z włoskiego żurnala Pendolino, choć można jeszcze napotkać kilkudziesięcioletnie rozklekotane, romantyczne choć piekielnie nie-ergonomiczne kowbojki, jakby sprzed wojny. Jeździłem kolejką bieszczadzką w Cisnej i wiem co mówię: to jest trasa turystyczna, choć powstała jako infrastruktura dostawcza podwarszawskiego biznesu tartacznego i rolniczego, a teraz oblegana jest przede wszystkim przez młodzież szkolną i ludzi pracy.

Wystarczy kilka nazw miejscowości, by rozumieć ładunek kulturowy tej trasy: Brzózki, Podkowa Leśna, Milanówek, Otrębusy, Tworki, Reguły, Nowa Wieś. Kto jeszcze nie rozumie, to podpowiem: nawet kanary są tu inne, cieplejsze, choć kanarami być nie przestają.

Równolegle biegnie kolej, która w czasach świetności nazywała się Warszawsko-Wiedeńska, ale te czasy świetności już minęły. O ile WKD ma w rozkładzie czas dojazdu 57 minut i zaledwie 1% kursów odbiega od tej normy, o tyle Koleje Mazowieckie – droższe – jeżdżą tak samo długo, czasem dłużej – choć w rozkładzie mają zaznaczone 37-40 minut. Nie zdarza się praktycznie kurs bez awarii, kilkunastominutowego postoju między stacjami i podobnych niespodzianek. Tabor wymieniany jest tu znacznie wolniej, co oznacza, że jeździ się zdezelowanymi, niesprawnymi trumnami, w niemożebnym tłoku i ścisku, a oba krańce wagonów okupowane są przez klnących meneli, pijących piwo i palących papierosy, którzy na każde zwrócenie uwagi reagują co najmniej zdziwieniem, jeśli nie agresją. Kolejarze omijają te miejsca z daleka, a wezwanie kogoś przez numer 112 to kabaret. Kanary wypisują swoje haracze uczniakom, którzy nie podstemplowali legitymacji, pasażerom, którzy nie zdążyli podpisać biletu okresowego, ludziom zmierzającym do czoła pociągu w celu zgłoszenia się po bilet, każdemu, na kim te swoje 30 złotych ugrają. Poruszają się stadami, niczym wilko-hieny – i to najlepiej świadczy o nich samych.

Trasa wiezie przez typowe suburbia: Pruszków, Piastów, Ursus. Okolica geszefciarska i tacy pasażerowie, przynajmniej ci, którzy nadają ton zbitej masie szarych ludzi. Wierzyć się nie chce: Pruszków czy Milanówek albo Grodzisk mają „wybór” między KM i WKD: doświadczam, że choć tzw. średnia w oby przypadkach jest podobna, to braki w wychowaniu, w otwartości, we wzajemnej sympatii i wyrozumiałości – w KM są o niebo większe i mocniej, dosadniej  się wyrażają.

Od zawsze istniała szosowa trasa „skierniewicka”. Mimo ciągłej rozbudowy i modernizacji nadal właściwe jest używanie nazwy „szosa”, przy czym mamy do czynienia z aglomeracją, wobec tego rozpędzić się na takiej szosie można jedynie w nocy. W godzinach szczytu porannego przejazd z Grodziska do strefy biurowisk i hurtowni (Włochy-Ochota) zajmuje godzinę. Wjeżdżając do Warszawy napotykamy powstające instalacje drogowe, zajmujące wiele hektarów, które może przyszłym pokoleniom coś ułatwią, ale od lat utrudniają życie posiadaczom pojazdów napędzanych produktami ropopochodnymi.

Charakterystyczne dla szosy jest to, że jedzie się nią na wyczucie: zielone i niebieskie oraz białe tablice „ustawowe” giną w pstrokatej powodzi reklam i informacji biznesowej, nie sposób się w tej kakofonii połapać, a estetyczny wymiar tej „kultury geszeftu” pozostawia wiele do życzenia. Zawsze zastanawiam się, jak zarabia na chleb architekt, konserwator, inżynier przestrzeni, który dopuszcza do takiej degeneracji tej szosy.

Kiedy się jedzie autostradą – widać z daleka burosiną czapę smogu zalegającego nad stolicą. Podobnie było 30 lat temu, kiedy pierwszy raz przy słonecznej pogodzie zauważyłem ten znak rozpoznawczy wielkich miast. Ile razy sobie to przypomnę – boli mnie głowa i dostaję kaszlu, choć kiedy siedzi się wewnątrz tej wielkomiejskiej chmury – nie widać jej.

Jedyne, co w 15-20-minutowym pędzie daje się zauważyć po drodze – to wielki komin w Mosznie (tylko bez skojarzeń proszę): kiedyś wieńczył on ciepłownię, dziś jest tylko – jednym z najwyższych w Polsce – obiektem orientacyjnym. Próbowałem negocjować kiedyś z holendersko-izraelskimi właścicielami obiektu, by zezwolili mi zainstalować wewnątrz komina fundację – szkoda, że nie wykazali luzu. Autostrada zaś ani się nie wije, ani niczym nie wciąga: jest jak game-boy, na którym użytkownicy sprawdzają swoje maszyny i sprawność manualną. Więcej uwagi zajmuje chyba 6-kilometrowy dojazd z Grodziska do autostrady, bo tam przynajmniej można napotkać ludzi. Autostrada zaś jest pustynią, nie licząc cyborgów za kierownicami.

 

*            *            *

Gdyby mnie gość z daleka poprosił o gościnę – pokazałbym mu dwie rasy rowerzystów: w stolicy rowerzysta, który nie ma na sobie szpanerskiego, metroseksualnego  pancerza oraz nie bierze udziału w dorocznej „masie krytycznej” blokując na kilka godzin kilka arterii – uchodzi za skrzypliwie pedałującą bidę i jest przeganiany ze ścieżek rowerowych. W Grodzisku takie bidy to zdecydowana większość, bo tu rzadko kto korzysta z komunikacji miejskiej, rachitycznej i symbolicznej.

Pokazałbym mu też dwoje włodarzy miast: grodziskiego PSL-owca, umiejętnie od lat zarządzającego miejscowym Zatrzaskiem Lokalnym (gdzie każdy wie, z kim nie zadzierać, komu się kłaniać, kto może co załatwić, z kim przestawać), funkcjonującego na co dzień między ludźmi (basen miejski, bazar, parki), choć nadętego jak każdy Burmistrz – oraz warszawską Bufetową, która zielonego pojęcia nie ma o urbanizacji, daje się wodzić za nos rozmaitym mega-geszefciarzom, ale udaje, że panuje nad wszystkim i nie umie odejść nawet wtedy, kiedy ją mieszkańcy o to proszą. Miasto zaś zna chyba tylko z telewizji, skoro potrafiła zarządzić inwestycyjną blokadę jego centralnych arterii naziemnych i podziemnych przez kilka miesięcy.

Polska jest jedna, powiadają. Hm…

 

*            *            *

„Ponieważ ich pożywienie jest inne, różna jest też krew i nastroje: inne ubrania sprawiają, że zmienia się ciało i wygląd” – pisał Wang Fuzhi kilka ładnych stuleci temu. „Wszyscy ludzie mają taki sam szkielet i takie same narządy wewnętrzne, rodzące się dzieci na całym świecie płaczą tak samo, ale ich obyczaje (owoc odmiennych warunków życia, odmiennej przestrzeni funkcjonowania – JH) – sprawiają, ze należą oni do różnych gatunków”. Ciekawe, jakich słów użyłby do opisania „moich” czterech ścieżek cywilizacyjnych, wiodących z Grodziska ku Warszawie – i z powrotem?


 

 

Jan Herman
O mnie Jan Herman

...jaki jestem - nie powiem, ale poczytaj blog... Więcej o mnie znajdziesz w książce Wł. Pawluczuka "Judasz" (autor mnie nie zna, ale trafił w sedno). O czym jest ta książka? O zmaganiu się człowieka z własnym losem, wiecznością, z Panem Bogiem. O miłości, zdradzie, rozpaczy i ukojeniu. Saszka, prosty chłopak z białoruskiej wioski, po rewolucyjnej zawierusze, podczas której doświadczył wszystkiego, wraca w rodzinne strony i próbuje żyć tak jak inni. Ale kiedy spotyka samozwańczego proroka Ilię, staje się jego najwierniejszym uczniem i apostołem... Opowieść o ludzkich głodach - seksualnym i religijnym - o związkach erotyki i polityki, o tłumionej naszej prawdziwej naturze, o nieortodoksyjnej, gnostyckiej i prawosławnej religijności, tajemnicy i manipulacji wreszcie.................................................... UWAGA: ktokolwiek oczekuje, że będę pisał koniecznie o sprawach, które są "na tapecie" i konkurował na tym polu ze znawcami wszystkiego - ten zabłądził. Piszę bowiem dużo, ale o tym najczęściej, co pod skorupą się dzieje, a widać będzie za czas jakiś.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości