Jan Herman Jan Herman
413
BLOG

By żądz moc móc wzmóc

Jan Herman Jan Herman Polityka Obserwuj notkę 0


 

NSZZ Solidarność (bez wątpienia w roli lidera i dysponenta Racji), FZZ i OPZZ ogłosiły wczoraj: jesteśmy zdeterminowani, każdy rząd, który nie będzie rozumiał, że związki zawodowe potęgą są (i basta!) – będzie traktowany tak jak rząd Tuska.

Pracownik jak coś źle robi – mówi Jan Guz – to się go wywala na pysk. Więc skoro „rządowcy” się najęli, biorą pieniądze – niech robią swoje dobrze! Jednym słowem: związkowe centrale przygotowują się do „zwolnienia z pracy” multi-kamaryli, która pod imieniem „tuskowcy” reprezentuje mega-kapitał, rwaczy dojutrkowych udających biznes, biurokrację centralną, lobby administracji samorządowej, inteligencję „ekspercką” (służebne hufce), przedsiębiorczość „pozarządową” (koncesjonowane NGO) – i podobne, które jeszcze niedawno z entuzjazmem tępiły „defetyzm”, wyrażający się w ciągłym przewidywaniu porażki tej koncepcji rządzenia, a dziś czekają coraz bardziej zdystansowane na wynik „tarć i napięć”.

Właściwie wolno już mówić o politycznym rozkładzie porządku konstytucyjnego (systemu-ustroju), zaprowadzonego w Polsce po roku 1989: gnije on, próchnieje, śniedzieje, pośmiarduje aferami i podłościami. Dotąd, kiedy zdarzały się jego „awarie” – zaprowadzano zmiany korekcyjne (np. powstawały rządy kojarzone z lewicą), które okazywały się nie tyle poprawkami, ile umocnieniami łatającymi i szpachlującymi czy cerującymi niedoróbki, zwiększającymi „masę ciążenia” systemu-ustroju. Udało się nawet zmieść z powierzchni ziemi alternatywę w postaci egzotycznego rządu złożonego z patriotów parafialnych, ludowców flibustierskich i hurra-narodowców (warto też powiedzieć, że ten eksperymentalny rząd sam strzelał sobie samobóje raz-po-raz). Ale natychmiast po usunięciu tej „przeszkody” transformatorzy-modernizatorzy przestali już w ogóle zawracać sobie głowę tym, co myśli Lud o nich i o sytuacji w Kraju. Uwierzyli, że Historia przyznała im rację co najmniej na następne pokolenie. Skoro więc naród podnosi dziś głowę – znają tylko jedno, od wieków sprawdzone w Polsce rozwiązanie: ignorować, nasłać służby celem spacyfikowania, robić dalej swoje, używać sobie.

NA MARGINESIE - Polska od wieków wydaje się lubować w takich przywódcach, którzy wyrastają z rozpaczliwego protestu przeciw uciskowi i niesprawiedliwości, a otrzymawszy takich – czuje się zwolniona z patrzenia im na ręce, co skutkuje albo nawrotem autorytaryzmu, albo niesłychaną grabieżą dobra narodowego, albo przejściem przywódcy na służbę zagranicznemu mocarzowi. Najsłabszą stroną polskiej świadomości politycznej jest brak wyczucia profesjonalizmu u kandydatów do najwyższych funkcji państwowych - KONIEC MARGINESU

Dzisiejszych namiestników Polski można próbować obalać wielorako:

a)     Biernością wyborczą (na razie nie skutkuje);

b)     Stawiając na Lewicę, zawsze poradną w takich sprawach (ha, ha!);

c)      Protestami ulicznymi (zupełny niewypał);

d)     Narastającą akcją strajkową (no, no…!);

e)     Formując nową reprezentację Ludu (no, ale przecież nie RP!);

f)      Drogą legalistyczną (niedrożną, wobec betonowania Twierdzy Konstytucyjnej);

g)     Stymulując powszechny ruch obywatelski (np. Indignados, na razie słabizna);

h)     Siłą moralno-duchową (np. uciekając się pod skrzydła Opatrzności);

i)       Poszukując „rycerza na białym koniu” (koni chyba brak…);

j)       Itp., itd.;

Skoro wygląda na to, że aktywizuje się wariant mieszany, z ruchem związkowym w roli animatora – przyjrzyjmy się zrazu samemu fenomenowi.

Związek zawodowy jest tym fenomenem społecznym (politycznym), który lewica ma prawo traktować jako swój największy wkład do Historii politycznej (może poza rozmaitymi rewolucjami, tu jednak może dojść do dyskusji). Natomiast warto pamiętać, że związki zawodowe nie zostały „wynalezione” na Lewicy, jest to koncept przejęty i „zagospodarowany”, przeinaczony, przepoczwarzony przez Lewicę. A to jest duża różnica, którą wydaje się zauważać jeden z moich przewodników po wiedzy o świecie, Stefan Bratkowski,, pisząc: „I to nie marksizm „obudził” robotników. Budził ich z początkiem XIX wieku, przez trzydzieści parę lat – zapomniany angielski geniusz polityczny, William Cobbett. Wielki historyk, George Macaulay Trevelyan, liberał z poglądów, oddał mu, że „odegrał wielką i dobroczynną rolę w historii Anglii”. A początki były straszne. Trzeba wiedzieć, od czego ci robotnicy zaczynali, choć już ojciec ekonomii politycznej, Adam Smith, uwaga!, domagał się wyższych płac dla robotników i prawa ich do zrzeszania się” (http://studioopinii.pl/stefan-bratkowski-po-co-komu-zwiazki-zawodowe/ , koniecznie proszę przeczytać całość tekstu Redaktora Stefana, choćby po to, by sobie uświadomić własne zdanie).

Dwa akapity cytatu za St. Bratkowskim (w tym samym tonie wypowiada się Grzegorz Ilka, szef Konfederacji Pracy, współzałożyciel Komitetu Obrony Pracowników):

Jeszcze w XVIII wieku robotnicy brytyjscy razem z rzemieślnikami, sklepikarzami, dzierżawcami i chłopami potrafili sami, bez filantropów, zadbać o siebie – two­rzyli swoje organizacje oddfellows, szczególnego braterstwa, tajne, wobec zakazu zrzeszania się. Były to pionierskie organizacje pomocy wzajemnej, oszczędności i zdrowotnych ubezpieczeń wzajemnych. Z nich potem, w najgorszych czasach początku przemysłu, rodziły się – friendly societies, towarzystwa przyjacielskie, czyli towarzystwa ubezpieczeń wzajemnych. Mądrzy filantropi przeforsowali w parlamencie przepisy, czyniące friendly societies, do tej pory pół­legalne, akceptowanymi przez państwo. Ich członkowie mogli ubezpieczać się na wypadek choroby lub kalectwa, na wypadek śmierci kogoś z rodziny, lub jak mówiła ustawa – ubezpieczyć się od wszelkich „podobnych klęsk, które dzięki rachunkowi prawdopodobieństwa da się przewidzieć i obliczyć”.

Były to również kasy pomocy wzajemnej – miały prawo pożyczać członkom pieniądze. Mogli członkowie składać się na tańszy, bo hurtowy zakup opału, odzieży, żywności, narzędzi do pracy. Także – organizować się do wzajemnej pomocy w wychowywaniu dzieci! Na czym polegał główny walor finansowy tych organizacji? Na ubezpieczeniach wzajemnych – zebrane ich pieniądze pozostawały ich pieniędzmi, nie odpływały do kogoś, kto na nich zarabiał (ubezpieczeń komercyjnych wtedy jeszcze nie było). Towarzystwa „certyfikowane”, które mogły przedstawić Biuru Długu Państwowego, wraz ze statutem, swoje tablice obliczeniowe, miały prawo lokować swe środki w Banku Anglii. Na odpowiedni, gwarantowany procent.

Nie wiem jak Czytelnicy, ale w takiej formule, jak opisana powyżej, funkcjonują rozmaite żywioły konserwatywne, mające – grzecznie ujmując – niewiele wspólnego z lewicowością. A jednak idee te zostały „podebrane” ruchom wspólnotowo-wzajemniczym i „zlewicowane”.

Redaktor Bratkowski pisze o początkach myślenia związkowego, jednocześnie wbrew sobie wołając: „Kto sabotuje państwo, nie chce w rzeczywistości władzy nad nim, wiedząc, że go spotka to samo. Alternatywą dla Platformy staje się w ten sposób tylko lepsza Platforma” (rozumieć tu chyba trzeba: Platforma = Państwo?).

Wróćmy do historii związków zawodowych (opieram się na anglojęzycznej Pedii), bo tam odnajdujemy dowód na to, że „nie musiało być, jak jest”.

Związki zawodowe swego czasu pełniły rolę następcy-kontynuatora średniowiecznych gildii europejskich: funkcjonowały one dla ochrony i podniesienia poziomu życia zrzeszających się, poprzez kontrolę procesów doskonalenia zawodowego i awansu od pozycji ucznia rzemieślniczego do czeladnika, potem do pozycji mistrza i arcymistrza rzemiosła. Z tym, że w odróżnieniu od gildii związki zawodowe mogły od początku zrzeszać pracowników wielu, a nie jednej-jedynej branży. W Anglii, na przykład, zostały usankcjonowane nie później niż w połowie XIV stulecia, na mocy uchwalonej wtedy w UK Ordinance of Labourers (Ordynacji Pracowniczej), powszechnie akceptowanej aż do połowy XIX w.

Początki związków zawodowych w postaci nam dziś znanej powszechnie – to wiek XVIII, czas gwałtownej ekspansji industrialnych formuł  społecznych zmuszających „każdego kto żyw”, kobiety, dzieci, wieśniaków i imigrantów do zatrudniania się do licznych zajęć dotąd nieznanych (pomogło temu procederowi „uwalnianie” wieśniaków z ich nędznych gospodarstw, których właścicielami byli iluzorycznie, nikt się za nimi nie wstawiał – ale też „pacyfikowano” całe gminy broniące wiejskiej własności wspólnej). Ta przestrzeń pracy niewykwalifikowanej lub wymagającej jedynie elementarnego przygotowania (manufaktury) stała się tyglem dwóch nurtów obstających przy „humanizacji pracy”: religijnego (zwieńczonego w 1891 roku swoistą Magna Carta papieża Leona XIII, Rerum Novarum[1]) oraz syndykalistycznego .

Chrześcijański koncept ruchu ludzi pracy najemnej stoi u podstaw funkcjonowania „żółtych” związków zawodowych, wspólnotowo-wzajemniczych: papieże stawiają bardziej na to, by w system kapitalistyczny wmontować  sprawiedliwość społeczną. Według niego ich obowiązkiem i odpowiedzialnością przedsiębiorczej warstwy społecznej jest troska o dobro wspólne, nawet kosztem własnego interesu, zaś organizacje ludzi pracy są równorzędnym, spolegliwym (jak powiedziałby T. Kotarbiński) partnerem pracodawców. Związki zawodowe nie powinny ograniczać się jedynie do zabezpieczania warunków pracy i płacy, ale dążyć do naprawy wszystkiego, co jest wadliwe. Jan Paweł II pisze wręcz, że przez pracę człowiek uczestniczy jako boski służebnik w "dziele Stworzenia". Spełnieniem misji chrześcijańskiej jest budowanie wciąż bardziej sprawiedliwego świata i praca dla bliźnich, a jeśli „praca” staje się tożsama z „zatrudnieniem” – każdy powinien w takiej rzeczywistości otrzymać godne miejsce, pozwalające na utrzymanie (np. rodziny) i na odpoczynek.

Ten sposób myślenia odrzucił ruch syndykalistyczny, powstały w XIX wieku kierunek w ruchu robotniczym, który zakładał prymat celów ekonomicznych nad politycznymi w walce proletariatu o swoje prawa (Fernand Pelloutier, Georges Sorel, Eduard Berth, Daniel De Leon, Henri Tolain). Zasadniczym narzędziem tej walki miały być związki zawodowe, a nie partie polityczne. Syndykaliści – zrzeszeni w rozmaitych „ogniwach” o różnym stopniu opozycji do krzepnącego porządku kapitalistycznego – wypracowali szereg instytucji „negacji”, z których najważniejszą okazał się STRAJK (w tym strajk generalny). „Przez swą koncepcję walki klasowej radykalny ruch syndykalistyczny przeciwstawia się czystemu korporacjonizmowi[2], którego wzór daje trade-unionizm angielski. Przez przyznanie prymatu instytucjom proletariackim odgranicza się od socjalizmu parlamentarnego. Przez swoją troskę o twórczość pozytywną i swe lekceważenie ideologii odróżnia się od tradycyjnego anarchizmu” – pisze Marek Waldenberg: „Prekursorzy Nowej Lewicy”. Kraków: 1985, s. 120.

W moim najgłębszym przekonaniu myślenie o tym, by zorganizowany ruch ludzi pracy podmiotowo uczestniczył w kształtowaniu systemu-ustroju – jest bliższe sensu niż roszczeniowy radykalizm z dość uproszczonym programem „nie bo nie”. Co prawda, w Polsce ostatnich 40 lat niezbyt to wyszło: solidarnościowa Samorządna Rzeczpospolita została „ominięta łukiem terapii szokowej”, a próby patronowania rządom przez Solidarność (AWS) czy OPZZ (rządy „lewicy”) zakończyły się fatalnie – ale szczęściem w nieszczęściu jest to, że same związki zawodowe (poza Sierpniem’80) nie wyłoniły własnej „świadomej awangardy”, która zaprowadzałaby „dyktaturę proletariatu” (dyktatura stalinowska, w krajach zwanych „demoludami”, nie była dziełem związkowców, tylko zetatyzowanych hunwejbinów „rewolucji”).

Na tym tle wczorajsze wspólne oświadczenie trzech central związkowych, zapowiadające strajk generalny (czyli ruch blokująco-roszczeniowy), w moim przekonaniu powinno równolegle owocować konstruktywnym konceptem systemowo-ustrojowym: wydaje się, że Solidarność jest dalej zaawansowana na tej drodze (Ruch Oburzonych, JOW) niż OPZZ (wahający się, czy i jak wesprzeć Komitet Obrony Pracowników). Pomijam tu dyskusje o tym, jakie rozwiązania ustrojowe rzeczywiście służą ludziom pracy, a jakie sprawiają wrażenie „miecza obosiecznego”. Jest czas (do września), są przesłanki (lud podnosi głowę), będziemy chyba jesienią odrabiać kolejną lekcję.

 

*            *            *

Pozbierawszy w jedno moją prawie 40-letnią obserwację „ruchu robotniczego” (wzmocnioną takimi badaniami, jakich dokonywali choćby P. Wójcik, J. Gardawski, L. Gilejko), mam przekonanie takie samo, jakie etyk-moralista A. Smith, nie wiedzieć czemu uznawany za ojca liberalizmu-kapitalizmu. Otóż świat jest tak ułożony, że żywioł przedsiębiorczy (5-7% populacji) zawsze będzie o krok wyprzedzał żywioł Naturalnej Żywotności Ekonomicznej (nazwijmy go tu Proletariatem, pamiętając o pojęciach „prekariat” i „wykluczenie”): w tym sensie proletariacki Dawid ma niewielkie szanse z komercyjnym Goliatem, chyba że celnie „puknie w czoło” z jakiejś pozasystemowej procy.

Od dość dawna piszę o tym, że źródłem wszelkiego bogactwa tworzonego w przestrzeni gospodarczej jest 6 komplementarnych i niezbędnych elementów:

a)     Przedsiębiorczość (gotowość do brania na własny rachunek i ryzyko jakiegoś obszaru potrzeb społecznych, nie mylić z rwactwem dojutrkowym);

b)     Management (predyspozycje, kwalifikacje, rozwiązania systemowe, gotowość do profesjonalnego zarządzania procesami wytwórczymi);

c)      Praca (gotowość do wykonawczej realizacji wspólnego konceptu Przedsiębiorczości-Managementu-Twórczości za obietnicę zabezpieczenia ekonomicznego);

d)     Twórczość (objawiająca się w gospodarce przede wszystkim patentami, ale też rozmaitymi „sposobami” na zaspokojenie ludzkich potrzeb, niekoniecznie istotnych);

e)     Popyt (nabywcy, którzy nie tylko reagują na ofertę obecną w sprzedaży, ale też w rozmaity sposób zgłaszają zapotrzebowanie na dobra, wartości, możliwości);

f)      System-ustrój (formacja społeczno-polityczno-gospodarcza zawiadująca poprzez alokacje procesami gospodarczymi na mocy rozmaitych legitymizacji);

Każdy podmiot gospodarujący (gospodarstwo domowe, firma-biznes, zarząd korporacji, samorząd, państwo) preparuje sobie swój własny „koktajl” z powyższych przesłanek gospodarczych w swoisty, charakterystyczny dla siebie, osobliwy sposób – z orientacją na SWÓJ BUDŻET (odpis od sukcesu, a czasem odpis niezależny od sukcesu), nie zaś na powszechny dobrobyt-dostatek-dobrostan.

Jeśli tych 6 przesłanek uznać za swoiste formy Kapitału (tytułu do dochodu) – to cóż prostszego, jak znaleźć formułę sprawiedliwego (boisquilbert-owskiego, leontieff-owskiego, quesnay-owskiego, marks-owskiego?) podziału owoców tej współpracy? Moim zdaniem jest to możliwe w formule spółdzielczo-samorządowej, a na przeszkodzie stoi dziwny, choć nie zadziwiający „proceder”, na mocy którego PRZEDSIĘBIORCZOŚĆ uzurpuje sobie na wyłączność bycie KAPITAŁEM (żądając za to należnej gratyfikacji), a PRACA uzurpuje sobie pozycję „oponenta non possumus” wobec Kapitału. Management próbuje się tu odnaleźć w roli „niewiernego sługi” Kapitału, Twórczość występuje albo w roli Przedsiębiorczości podrzędnej, albo w roli Pracy, popyt popiskuje w postaci ruchu konsumenckiego, System-ustrój jest polem zabiegów Pracy i Przedsiębiorczości, kokietując obie.

Mają racje marksiści, zauważając, że (przynajmniej w świecie cywilizacji technicznej) „ten silniejszy, kto swój majątek umie zamienić w kapitał”. I zarazem jej nie mają, kiedy wszelki majątek mogący być kapitałem próbują nacjonalizować, upaństwawiać, uspołeczniać.

Ktokolwiek snuje koncepty o sprawiedliwości (proporcjonalność czerpania ze społecznej puli dobrobytu i wkładu do tej puli) – powinien zacząć od podważenia swoistego, niezrównoważonego duo-monopolu Przedsiębiorczości i Pracy, od uznania praw do swoistej „tantiemy gospodarczej” dla każdej z 6 powyższych przesłanek gospodarczych. Jak? Moim zdaniem proste: wszelkie Regalia uspołeczniać sukcesywnie, w miarę jak się pojawiają (o tym – innym razem, w innym miejscu).

 

PS:

Piszą mi dobrzy ludzie, żebym pisał o tych ważnych sprawach bardziej zrozumiale. Odpowiadam: nie jestem trybunem ludowym, nie zarabiam w tabloidach. A może po prostu o niektórych sprawach nie da się pisać prosto? Mam swoje kłopoty: lewica mnie ma za obłąkanego nieprzyjaciela, pobożni mnie mają za komunistę, rwacze dojutrkowi mają mnie za podskakiewicza: jak to wszystko pożenić?

 

 



[1] Dodajmy, że 40 lat później ogłoszono „Quadragessimo anno” (Pius XI), w setną rocznicę Jan Paweł II ogłosił „Centesimus annus, w Polsce zaś sam uczestniczyłem w wielkiej debacie nad encykliką „Laborem exercens” ogłoszoną 1981 roku;

[2] Korporacjonizm (za Pedią) zakłada uspołecznienie procesu decyzyjnego i upaństwowienie interesów sektoralnych (branżowych). Chodzi o godzenie interesów gospodarczych – pracowników i pracodawców tak, aby poszerzyć polityczną kontrolę nad przemysłem i światem pracy. Za podstawę porządku społecznego uznaje porozumienie (nawet przymusowe) wszystkich pracujących w danym zawodzie, niezależnie od ich statusu ekonomicznego - pracowników i pracodawców, w ramach jednego stowarzyszenia, korporacji. Przyjmuje, że pracownicy i właściciele mają identyczne cele oraz interesy, dlatego będą wspólnie dążyć do sukcesu. Korporacja ma dbać nie tylko o materialny dobrobyt swych członków (choćby poprzez nadawanie przywilejów), ale także o ich rozwój społeczny i kulturalny. Korporacjonizm stanowi alternatywę dla socjalizmu i kapitalizmu. Korporacjonizm przeciwstawia się wizji społeczeństwa jako jednorodnej struktury, w której nie istnieją żadne podziały i konflikty, a klasy powiązane są wzajemnymi i obowiązkami i powinnościami. P. Schmitter rozumiał korporacjonizm jako system reprezentacji zorganizowany w forum ograniczonej liczby podmiotów mających monopol reprezentacyjny w danej dziedzinie lub kategorii. Tym samym korporacjonizm byłby ze swej natury zaprzeczeniem idei pluralizmu, gdzie nikt nie posiada monopolu na reprezentację. Patrz: K. von Beyme, „Współczesne teorie polityczne”, Warszawa 2007, str. 238 – 259;

 

Jan Herman
O mnie Jan Herman

...jaki jestem - nie powiem, ale poczytaj blog... Więcej o mnie znajdziesz w książce Wł. Pawluczuka "Judasz" (autor mnie nie zna, ale trafił w sedno). O czym jest ta książka? O zmaganiu się człowieka z własnym losem, wiecznością, z Panem Bogiem. O miłości, zdradzie, rozpaczy i ukojeniu. Saszka, prosty chłopak z białoruskiej wioski, po rewolucyjnej zawierusze, podczas której doświadczył wszystkiego, wraca w rodzinne strony i próbuje żyć tak jak inni. Ale kiedy spotyka samozwańczego proroka Ilię, staje się jego najwierniejszym uczniem i apostołem... Opowieść o ludzkich głodach - seksualnym i religijnym - o związkach erotyki i polityki, o tłumionej naszej prawdziwej naturze, o nieortodoksyjnej, gnostyckiej i prawosławnej religijności, tajemnicy i manipulacji wreszcie.................................................... UWAGA: ktokolwiek oczekuje, że będę pisał koniecznie o sprawach, które są "na tapecie" i konkurował na tym polu ze znawcami wszystkiego - ten zabłądził. Piszę bowiem dużo, ale o tym najczęściej, co pod skorupą się dzieje, a widać będzie za czas jakiś.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka